Pornoparanoja

Dodano:   /  Zmieniono: 
Poczciwy osiołek, bohater bajki biskupa Krasickiego, mógł się uznać za prawdziwego szczęściarza, jeśli sytuację, w której się znalazł, porównamy z położeniem posłów w dniu sławetnego "antypornograficznego" głosowania w Sejmie
 Osiołek miał bowiem do wyboru dwa pełne smakołyków żłoby, tymczasem żłoby przy Wiejskiej były dramatycznie puste. Gorzej nawet. W pierwszym - senackim - było rozwiązanie złe, w drugim - zmajstrowanym zresztą wcześniej w Sejmie - równie złe, a w dodatku groteskowo komiczne.

Twarda kontra miękka
Przypomnijmy podstawowe fakty. Artykuł 202 kk przed nowelizacją wprowadzał w par. 3 całkowity zakaz produkcji i proliferacji tzw. pornografii twardej, czyli z udziałem małoletniego poniżej 15 lat, z użyciem przemocy bądź z udziałem zwierząt (kara pozbawienia wolności od trzech miesięcy do pięciu lat, a więc tyle samo, co na przykład za nieumyślne spowodowanie śmierci). Jeśli zaś chodzi o tzw. pornografię miękką (nie zawierającą powyższych treści), par. 1 przewidywał karę grzywny, ograniczenia wolności lub pozbawienia wolności do roku dla tego, kto publicznie prezentował ją w taki sposób, że mogło to narzucić jej odbiór osobie, która sobie tego nie życzy.
16 grudnia 1999 r. Sejm (w prezencie świątecznym dla narodu - jak wyraził się jeden z posłów) formalnie utrzymał dotychczasowe zasady karalności pornografii miękkiej, a dodatkowo poszerzył formułę pornografii twardej (zakazanej bezwzględnie, a nie jedynie ze względu na sposób rozpowszechniania) o sławetne "ukazywanie organów płciowych podczas stosunku". Podwyższono ponadto karę za ten czyn do dziesięciu lat więzienia, a więc do rozmiarów identycznych jak za pobicie człowieka ze skutkiem śmiertelnym.
Ponieważ zdecydowana większość faktycznie funkcjonującej na rynku pornografii polega właśnie na "ukazywaniu organów płciowych w czasie stosunku", oznaczało to w istocie objęcie bezwzględnym zakazem - zagrożonym drakońską karą - tego, co dotychczas zakazane było jako pornografia miękka, i to tylko ze względu na sposób rozpowszechniania. Rodziło się w związku z tym pytanie, co w takim razie wysoka izba uważa za pornografię miękką. Wychodziło na to, że w swej łaskawości posłowie gotowi byli dopuścić jedynie przedstawienia na przykład aktów kobiecych (pod warunkiem oczywiście, że nie są one rozpowszechniane w sposób narzucający ich odbiór), a więc tego, czego penalizacja przez prawo karne nikomu we współczesnym świecie nie przychodzi na ogół do głowy.

Polak potrafi
Pod wpływem krytyki w mediach, ośmieszających ową "organową" koncepcję (czy raczej świadectwo gustu bardzo wpływowej pani senator, która "nie życzyła sobie mieć w kodeksie karnym takich świństw"), Senat w uchwale z 15 stycznia 2000 r. skreślił z definicji pornografii twardej owe nieszczęsne organy, za to wprowadził po prostu generalny zakaz wszelkiej produkcji i proliferacji jakiejkolwiek pornografii, także miękkiej. Sejm zaś - wycofując się ze swej pierwotnej, "organowej" koncepcji - rozwiązanie to ostatecznie "przyklepał". W ten sposób powtórzył w istocie regulację zawartą w starym PRL-owskim kodeksie karnym z epoki siermiężnego Gomułki, zaostrzając "na okrasę" karę za pornografię twardą. Obalono więc tym samym tezę filozofa, że nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki. Ba, czego nie potrafił Grek, Polak potrafi.
Szkoda wysiłku na powtarzanie argumentów podnoszonych już setki razy w czasie dyskusji nad tym problemem. Jest już nudne przypominanie, że w poważnych badaniach prowadzonych na świecie (najważniejsze, kosztujące setki tysięcy dolarów tzw. komisji Johnsona w USA w 1970 r., równie obszerne, choć nieco tańsze komitetu Williamsa w Anglii w 1977 r. oraz amerykańskie badania tzw. komisji Meese w 1986 r., a także analizy specjalnych komisji rządowych w Kanadzie czy Izraelu) dotychczas nikomu nie udało się potwierdzić sztandarowej tezy rycerzy antypornograficznej krucjaty o związku przyczynowym między konsumpcją pornografii a przestępczością seksualną (zwłaszcza zgwałceniami). I nie zmienią tego faktu wywody sprowadzanych do Polski "antypornografów" amerykańskich. Ich propagandowe broszurki nie są odnotowywane w poważnej literaturze fachowej za oceanem, tłumaczone są za to na język polski i przedstawiane polskiej opinii publicznej jako krynica wiedzy na ten temat. Gdyby nawet taki związek istniał, liczba zgwałceń w Polsce musiałaby wielokrotnie wzrosnąć w ostatnich dziesięciu latach, gdyż w tym czasie nieporównywalnie wzrosło nasycenie polskiego rynku wydawnictwami pornograficznymi, poszerzył się też ogromnie kontakt z nimi naszych rodaków. Ku utrapieniu "antypornografów" liczba zgwałceń od prawie dwudziestu lat jest mniej więcej taka sama, a ostatnio nawet spada.

Wolna wola
Równie nudne jest przypominanie, że rozwiązania zawarte w art. 202 kodeksu karnego z 1997 r. nie są żadnym awangardowym polskim pomysłem, wybiegającym przed prawnoporównawczą orkiestrę, lecz odpowiadają niemal powszechnie uznanym (przynajmniej w Europie) standardom. Dadzą się one sprowadzić do prostej formuły: "Jesteś dorosły, masz prawo przeczytać czy obejrzeć to, na co masz ochotę (z wyłączeniem pornografii twardej, w tym zwłaszcza dziecięcej). Ten, kto stara się taki odbiór narzucać wbrew twojej woli, odpowiada karnie, gdyż narusza twą wolność wyboru". I nic tu nie pomogą żałosne polityczne triki w stylu "nowy kodeks przygotowała koalicja SLD-PSL". Projekt kodeksu - także w tym względzie - przygotowała wszak komisja legislacyjna funkcjonująca za czasów pierwszej koalicji solidarnościowej, której członkowie, a zwłaszcza autor przepisu określonego w art. 202, z koalicją SLD-PSL mieli tyle wspólnego, co autor tych uwag z dalajlamą.
Nie warto pytać posłów, czy nie mają zbyt dobrego samopoczucia, beztrosko wyrzucając do kosza dorobek fachowców w tej materii i to nie tylko w Polsce, lecz - sądząc po stanie legislacji europejskiej - także, a może zwłaszcza za granicą. Zasada "my i tak wiemy lepiej" nie jest wystarczającą przesłanką. Posłów nie warto też pytać, czy nie widzą nic absurdalnego w tym, iż poprzez przyjęte rozwiązania legislacyjne sprawili, że dorosły obywatel, mający niekwestionowane prawo do oglądania "live" i z uwzględnieniem wszystkich części ciała swojej partnerki seksualnej (oczywiście za jej zgodą), nie może tego samego obejrzeć na obrazku. Co więcej, mimo że nasi parlamentarzyści sami zapewne widzieli takie obrazki (trzeba przecież chyba wiedzieć, czego się zabrania), dotychczas nie zaatakowali w windzie czy na ciemnym skwerku sąsiadki bądź sąsiada. Nie wiadomo zatem, na jakiej podstawie sądzą, że pod wpływem odpowiednich widoków gotowi są to zrobić ich rodacy. Czyżby uważali się za kogoś z definicji lepszego i bardziej moralnego?

Pełzająca talibizacja
Banałem jest również przypominanie, że w dobie Internetu, anten satelitarnych, otwartych granic itp. nie sposób wyegzekwować takiego zakazu. A nie ma nic gorszego jak prawo, którego nie da się wyegzekwować. Prawo takie staje się po prostu śmieszne. A wraz ze śmiesznym prawem śmieszne staje się państwo, które je stanowi. Obywatele nie muszą kochać ani swego państwa, ani jego prawa, muszą mieć jednak dla nich respekt. Nie można zaś mieć respektu do czegoś śmiesznego. Mało tego, brak respektu dla państwa i jego prawa pogłębia ich erozję i tak widoczną już gołym okiem. Tak naprawdę chodzi jednak o coś innego, o coraz bardziej widoczną w naszym kraju "pełzającą talibizację". Może należałoby więc spytać promotorów i autorów nowelizacji, wśród których nie brak ludzi na wskroś uczciwych, wierzących w słuszność swych poczynań i mających ogromne zasługi w obaleniu PRL-owskiego autorytaryzmu, czy po to go obalali w czasach, gdy było to naprawdę ryzykowne, by jeden autorytaryzm zastąpić drugim.
Przecież każdy autorytaryzm polega na narzuceniu ludziom - także poprzez państwowy przymus - określonej, "jedynie słusznej" wizji świata. Przez wiele lat mówiono nam, między innymi za pośrednictwem instytucji z ulicy Mysiej, co jest dla nas dobre, a co złe. Co nam wolno, a czego nie wolno czytać, oglądać, myśleć. Gdy wydawało się, że z tym już skończyliśmy, okazuje się, że niezupełnie. Należę do pokolenia, które wychowało się bez pornografii, w którym pozbawione odzienia kobiety widywało się pierwej w naturze niż na obrazku. I nadal pornografia nie jest mi do niczego potrzebna. Ale w wolnym, pluralistycznym kraju chcę mieć wreszcie prawo do tego, by jej nie kupić. Właśnie - nie kupić!

Śliwki i córka ogrodnika
Jest praktycznie pewne, że zdecydowana większość Polaków podejmie słuszną decyzję i nie kupi. Ale muszą oni mieć możliwość samodzielnego decydowania, a nie za pośrednictwem i na polecenie pań i panów z Wiejskiej. Polacy są już naprawdę przygotowani do podejmowania samodzielnych decyzji. Jeśli ktoś zdecyduje się jednak pornografię kupić, będzie to jego prywatna sprawa. Widocznie "świerszczyk" był mu na przykład do czegoś potrzebny. Ale to też jest jego prywatna sprawa, a nie moja, ani - bez obrazy - pań i panów z Wiejskiej. Jak mówi przysłowie, jeden lubi śliwki, a drugi córkę ogrodnika. I dopóty, dopóki z tych upodobań nie wynika nic złego ani dla ogrodnika, ani dla jego córki, jest to wyłącznie sprawa amatora śliwek bądź córki ogrodnika.
Teraz piłka znajduje się na boisku prezydenta. Trudno przewidzieć, czy dając pierwszeństwo przedwyborczym kalkulacjom, "odpuści" on sprawę, czy też przeciwstawi się ewidentnemu psuciu prawa. Przecież uchwalenie prawa jawnie inspirowanego ideologicznie i w dodatku niewykonalnego jest psuciem prawa. Zwłaszcza gdy chodzi o prawo tej rangi co kodeks, które powinno być prawem "dalekiego zasięgu", prawem społecznego konsensusu, stabilizującym świadomość prawną na dłużej niż jedna kadencja czy jedna koalicja.

Więcej możesz przeczytać w 11/2000 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.