Migotanie życia

Dodano:   /  Zmieniono: 
Przenośne defibrylatory instalowane są w supermarketach, obiektach sportowych, na dworcach i lotniskach. Dwóch mężczyzn przemierza szybkim krokiem terminal lotniska O’Hare w Chicago. Nagle jeden z nich łapie się za serce i pada. Drugi podbiega do wiszącej na ścianie gabloty z napisem "Emergency", podnosi słuchawkę telefonu bez tarczy i informuje dyżurnego z zespołu ratowniczego lotniska. Zdejmuje ze ściany aparat, podbiega do leżącego i przytyka elektrody do jego korpusu.
 

Nie ma z tym problemu, bo miejsca przyłożenia są pokazane na dołączonym do urządzenia rysunku. Po automatycznej analizie sygnałów elektrycznych serca aparat informuje głosowo, że zalecany jest bodziec elektryczny. Urządzenie zaczyna się ładować i powiadamia o konieczności naciśnięcia odpowiedniego klawisza. Mężczyzna sprawdza, czy nikt nie dotyka leżącego, i aplikuje mu impuls elektryczny. Aparat sam kontroluje, czy praca serca wróciła do normy.
Po przybyciu ratowników na miejsce zdarzenia okazuje się, że natychmiastowa akcja przeprowadzona za pomocą defibrylatora uratowała choremu życie. Podobnych wypadków na lotnisku O’Hare w Chicago było wiele, od kiedy półtora roku temu zainstalowano tutaj 50 tego typu urządzeń. Do niedawna za najbezpieczniejsze miejsce w USA dla osób zagrożonych wystąpieniem zawału uważany był terminal w Seattle. W ciągu dwudziestu lat przeszkolono tu jedną trzecią pracowników w udzielaniu pierwszej pomocy. Lotnisko w Chicago - jak pisze amerykańska prasa - dzięki defibrylatorom z dnia na dzień wyprzedziło Seattle.
Podobne urządzenia instalowane są także w innych krajach i to nie tylko na lotniskach, ale i w supermarketach, samolotach, bankach, obiektach sportowych, kasynach, na dworcach kolejowych i polach golfowych.
- Również my powinniśmy wprowadzić defibrylatory nowej generacji - apeluje dr Stefan Karczmarewicz z Kliniki Kardiologii Centrum Medycznego Kształcenia Podyplomowego. Jeden aparat kosztuje 15-20 tys. zł.
Do dramatycznej sytuacji dochodzi, gdy przyczyną zatrzymania krążenia jest migotanie komór serca. Pojawia się ono nie tylko przy zawale, ale czasami również z powodu silnego stresu. Nie wystarcza wówczas zwykła reanimacja - masaż serca i wentylacja płuc. Niezbędne są elektrowstrząsy. Impuls elektryczny synchronizuje pracę serca i tym samym dwukrotnie zwiększa szanse chorego na przeżycie.
Gdy dojdzie do zatrzymania krążenia, rozpoczyna się walka o czas. Z badań wynika, że 30 proc. pacjentów z zawałem nie przeżywa godziny, a 60 proc. umiera przed dotarciem do szpitala. Jeśli do tego dodać, że średni czas dojazdu karetki pogotowia do chorego wynosi u nas 20 minut (europejskie normy mówią o 7-8 minutach) oraz że w niektórych ośrodkach dopiero próbuje się zorganizować całodobowe dyżury kardiologów inwazyjnych, łatwo sobie wyobrazić, jak niewielkie mamy szanse. Podjęcie natychmiastowej akcji ratunkowej w miejscu zdarzenia zwiększa je kilkakrotnie.
Najskuteczniejsze jest zastosowanie defibrylatora w pierwszej minucie po zatrzymaniu krążenia. Prawdopodobieństwo, że migotanie komór ustanie, a chory uniknie poważnych powikłań wywołanych niedotlenieniem mózgu, wynosi wówczas 90 proc. Efektywność tej metody w każdej kolejnej minucie zmniejsza się o 5 proc.
W samolotach American Airlines defibrylatorów użyto już czternaście razy. W wyniku tych interwencji zatrzymanie akcji serca przeżyło sześć osób. W USA przeszkolono również pracowników ochrony w sześciu kasynach. W 150 wypadkach zapobiegania skutkom zatrzymania krążenia byli bardzo skuteczni. Dzięki szybkiej reanimacji, przeprowadzanej przeciętnie w ciągu czterech minut, przeżyło aż 53 proc. osób (podczas gdy nawet w krajach rozwiniętych tzw. pozaszpitalne zatrzymanie akcji serca przeżywa niewiele ponad 10 proc. chorych). Gdy defibrylator wykorzystano w ciągu trzech minut, śmierci uniknęło aż 74 proc. pacjentów.
Ludzie boją się działać, gdy są świadkami zasłabnięcia. Nie rozpoczynają reanimacji przede wszystkim z obawy, aby nie zaszkodzić. W Göteborgu w udzielaniu pierwszej pomocy przeszkolono 150 tys. osób. Mimo to odsetek wypadków, w których reanimację przeprowadzili świadkowie, zwiększył się tam z 14 proc. tylko do 28 proc.
Ostatnio Europejskie Towarzystwo Kardiologiczne wystosowało apel do parlamentów, aby zmieniły prawo, jeśli to potrzebne, i pozwoliły na wykorzystanie w akcji reanimacyjnej defibrylatorów przez osoby nie będące lekarzami. Po zmianie przepisów urządzenia takie można by instalować nie tylko w miejscach publicznych (co pozwoliłoby uratować życie kilku tysiącom Polaków rocznie), ale także w mieszkaniach osób po zawale, u których ryzyko wystąpienia kolejnego ataku jest znacznie wyższe (aż 70 proc. chorych dostaje zawału w domu).

Więcej możesz przeczytać w 8/2001 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.