Bitwa o pole lodowe

Bitwa o pole lodowe

Dodano:   /  Zmieniono: 
Czy Antarktyda pozostanie ziemią niczyją? Na Antarktydzie obowiązuje zasada res nullius - ta kraina ma pozostać niczyja. Nikt na tym końcu świata nie będzie walczył w imię jakichś praw pierwotnych mieszkańców, bo ich - nie licząc fok i pingwinów - nigdy w tych stronach nie było. W 1959 r. dwanaście państw podpisało w Waszyngtonie traktat antarktyczny, zobowiązując się do nierozciągania swej suwerennej władzy na którykolwiek fragment polarnego lądu.

Na obszarze dwukrotnie większym niż Europa postanowiono wspólnie podejmować decyzje. Dwa lata później do układu przyłączyła się Polska. Później liczba sygnatariuszy traktatu wzrosła do 27. Powstał elitarny klub, w którym członkostwo jest zaszczytem. Zdumieniem więc napawa fakt, że właśnie Polska wyłamała się w roku 2000 z solidarnego działania tej niezwykle prestiżowej organizacji.
Prawda jest taka, że ziemia antarktyczna bywa jednak czasem trochę mniej lub trochę bardziej "czyjaś". Dla rządów niektórych państw bogactwa oferowane przez biały kontynent stanowią zbyt wielką pokusę. Miałem okazję wylądować w argentyńskiej bazie, a właściwie prawdziwej osadzie - Esperanza, na Półwyspie Antarktycznym. Spora gromadka baraków i większych budynków na obłych pagórkach. Półtora kilometra drogi zbudowanej za pomocą buldożera. 79 stałych mieszkańców. Szkoła. Kaplica. Poczta, znaczki, specjalne stemple. Przed rokiem w Esperanzy zebrał się rząd Argentyny in corpore, co uznano wówczas za polityczną demonstrację.
Na półwyspie istnieje lotnicza baza wojskowa Chile - Presidente Gabriel Gonzales Videla. Jest oczywiście lotnisko, i to nie jedyne - przy chilijskiej stacji naukowej Presidente Eduardo Frei Montalva na Wyspie Króla Jerzego lądują samoloty typu Twin Otter, przywożące na kilka godzin za marne 4300 USD turystów z Punta Arenas. Od pewnego czasu toczy się zażarta walka o niebo. Istnieje mnóstwo możliwości odwiedzenia Antarktydy samolotem, choć ceny bywają astronomiczne: za kilkunastodniowy pobyt trzeba zapłacić od 25 tys. do 42 tys. dolarów. Co roku na Antarktydę trafia 10 tys. turystów.
Wielki tort Antarktydy podzielony jest na nierówne porcje, siedem z nich ma swoich gospodarzy (ale nie suwerenów!). Trójkąty Chile, Argentyny i Wielkiej Brytanii częściowo pokrywają się, co zawsze może stanowić zalążek przyszłych konfliktów. Zresztą trochę ich już było: w 1952 r. doszło do incydentu w Halley Bay, gdy grupę angielskich naukowców powitały strzały z bazy argentyńskiej - na szczęście oddane w powietrze. Gubernator Falklandów wysłał wtedy nawet dwie uzbrojone jednostki, aby "bronić brytyjskiej suwerenności". Z Anglikami mieli Argentyńczycy później jeszcze kilka zatargów.
Słowem "suwerenność" posługiwano się często, choć przecież w traktacie antarktycznym stwierdzono wyraźnie, że "żadne państwo nie ma tytułu do władania którąkolwiek częścią Antarktydy". Na szczęście takich pretensji do tej pory nie zgłaszały nigdy Stany Zjednoczone i Rosja. A więc przeważnie była to zimna wojna (to określenie akurat tutaj, z racji temperatury, nabiera sensu). Prawdziwa wojna mogła wybuchnąć w latach 40., gdyby wieści o planach budowy na Antarktydzie niemieckiej bazy łodzi podwodnych okazały się prawdziwe (wiele lat później również Amerykanie krążyli wokół szóstego kontynentu, poszukując ewentualnych kryjówek dla łodzi).
Istnieje też inne, kto wie, czy nie najpoważniejsze, zagrożenie: na Antarktydzie stwierdzono obecność rudy żelaza, węgla, różnych minerałów, a przede wszystkim ropy i gazu ziemnego. Protokół podpisany w Madrycie w 1991 r. przez wszystkie państwa, które sygnowały traktat antarktyczny, postanawia, że przez pięćdziesiąt lat nie wolno na tym kontynencie prowadzić wierceń i eksploatować skarbów ziemi. Na razie zresztą byłoby to "górnictwo na księżycu" - trudne i nieopłacalne.
Sensacją, nie tylko dla filmowców z Hollywood i autorów książek science fiction, jest odkrycie jeziora Wostok, położonego 1400 km od brzegu kontynentu, pod płytą lodu o grubości 4 km. Od pewnego czasu trwają próby dotarcia do jeziora równego wielkością Bajkałowi - ma 280 km długości, 60 km szerokości i 3611 m głębokości. Glacjolodzy stwierdzili dotychczas istnienie na Antarktydzie 79 podlodowych jezior! Mogą one zawierać nie znane w naszej epoce, może niebezpieczne mikroby. Przewiduje się i inne niespodzianki.
Istotny jest też problem zasobów morskich. Temat ważki także dla Polski. Był czas, kiedy w wodach otaczających Antarktydę sto polskich statków łowiło ryby, dziś - na skutek międzynarodowych ograniczeń - przebywają w tym rejonie dwie nasze jednostki łowiące kryla. Wieloryby korzystają z pełnej ochrony. Nie wolno ich łowić pod żadnym pozorem (co ignorują Japończycy na swoich wodach, łowiąc corocznie 400 wielorybów "do celów naukowych", lecz dziwnym przypadkiem potrawę z wieloryba można bez trudu zjeść w restauracjach Tokio i Osaki).
Na Antarktydzie działają trzy stacje naukowe, należące do osiemnastu państw, wśród nich otoczona wielką estymą wśród polarników wszystkich krajów stacja im. Henryka Arctowskiego na Wyspie Króla Jerzego. Działalność naukowców, badania nad efektem cieplarnianym czy dziurami ozonowymi, ma ogromne znaczenie dla całej ludzkości.
Zarówno prestiż z racji uczestniczenia w pracach i postanowieniach elitarnego "klubu antarktycznego", jak i wymierne korzyści z kontroli i prawa głosu w tej międzynarodowej instytucji mogą być dla nauki polskiej powodem do dumy. Ustalono, że co roku kolejny alfabetycznie członek organizuje w swoim kraju spotkanie wszystkich sygnatariuszy traktatu na szczeblu ministrów spraw zagranicznych. W roku 2000 gospodarzem miała być Polska. Ale zabrak-ło na to pieniędzy (około 800 tys. USD) i impreza - po raz pierwszy od 41 lat - nie odbyła się. W tym roku organizatorem konferencji jest Rosja.
W Ushuala na Ziemi Ognistej, a później w Esperanzy moi rozmówcy nie mogli ukryć zdumienia z powodu tego "państwowego zaniechania". Padło nawet słowo "skandal". Swoje oburzenie wyraziło wielu polarników na świecie, a także Polska Akademia Nauk. Jeżeli znowu jacyś bliżej nie znani biurokraci nie zdecydują inaczej, istnieje realna szansa powrotu do organizacji spotkania w roku 2002 i zapomnienia o blamażu.
Na razie na szóstym kontynencie panuje spokój. Nikt nie ma zamiaru wkraczać na wojenną ścieżkę, choć pretekstów wcześniej czy później znajdzie się zapewne sporo. Z kartonikiem "zasad obowiązujących gości w Antarktyce" wychodzę z pontonu, zwanego zodiakiem, na wolne od lodu obłe kamienie, by prawie natychmiast utknąć w tłumie istot we frakach, człapiących niby Charlie Chaplin; jest ich na Antarktydzie z górą 20 mln par. Opodal na górce ustawia się kolejka pingwinów, zjeżdżających na brzuchu po spadzistym lodowcu.

Więcej możesz przeczytać w 13/2001 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.