Stosunki feudalne

Stosunki feudalne

Dodano:   /  Zmieniono: 
Dlaczego doktoranci Harvardu nie mogą znaleźć w Polsce pracy. Nepotyzm w nauce. W nauce z roku na rok powiększa się dziura pokoleniowa. Młodzi zdolni uciekają z uniwersytetów i politechnik. Akademicka piramida stoi na głowie: mamy więcej profesorów niż pracowników niższego szczebla. Wydawać by się więc mogło, że młodzi zdolni naukowcy, którzy mimo głodowych zarobków decydują się zostać na uczelni, powinni być rozchwytywani. Niejasne i anachroniczne zasady przyjmowania przyszłych Skłodowskich-Curie i Koperników sprawiają jednak, że dzieje się inaczej. Górę biorą lokalna polityka i znajomości, a etaty naukowe wcale nie przypadają najzdolniejszym.
 

Nepotyzm w nauce
- Jak wyglądają konkursy na stanowiska asystentów i adiunktów? Nie znam ani jednego, który zostałby przeprowadzony uczciwie - zawsze odbywa się to po znajomości albo po linii najmniejszego oporu - twierdzi dr Mateusz C. Jeszcze w trakcie pisania doktoratu dokonał odkrycia, które trafiło do podręczników. Znalazł jeden z pierwszych dowodów na to, że ewolucja działa już w obrębie kilku pokoleń. Przełożony jednak, zamiast zaoferować mu pracę, dał etat potulnemu, choć niezbyt zdolnemu kontrkandydatowi. - W naszej nauce nie ma zdrowych zasad zatrudniania ludzi, dlatego dużo jest w niej nepotyzmu - mówi Krzysztof, dziś programista w USA. - Na przykład mój promotor pracy magisterskiej przyjął na doktorantkę córkę innego znanego naukowca, mimo że byłem pierwszą osobą w instytucie, która nauczyła się programować. Samodzielnie zacząłem tworzyć komputerowe symulacje procesów ekologicznych - absolutna nowość w Polsce. Miałem piątkę z pracy, średnią ze studiów 5,0. Ale odmówiono mi, dając do zrozumienia, że jestem debilem - wspomina Krzysztof. - To, czy ktoś się nadaje, czy nie, można dość łatwo wykazać na odpowiednio skonstruowanym egzaminie - dodaje Krzysztof. W USA na przykład procedura rekrutacji zarówno w wypadku doktoratu, jak i profesury jest niezależna od procesu dogadywania się kandydata z przyszłym zwierzchnikiem. Jeśli student nie spełni warunków wstępnych (co ocenia niezależna komisja), promotor nie zdoła go przepchnąć.

Kto głupszy, ten lepszy
W Polsce obok dobrych placówek naukowych są też takie, które od lat tkwią w bagnie marazmu i frustracji. W tego typu miejscach ludzie chcący i umiejący coś robić są niewygodni. Swoim istnieniem udowadniają bowiem, że własnej bezczynności nie można do końca wytłumaczyć niską pensją. - Nie zostałam na uczelni, bo dziedziną, która mnie interesuje, na uniwersytecie zajmuje się jeden liczący się naukowiec. Znany, pisze książki. Wszyscy jednak wiedzą, że profesor dobiera doktorantów według klucza: kto głupszy, ten lepszy - mówi Ruta, socjolog. - Dba przede wszystkim o to, żeby żadna wschodząca gwiazda nie zaćmiła jego przygasającej sławy.
"W moim instytucie liczą się wyłącznie znajomości. Normalnym zjawiskiem jest to, że synek profesora robi doktorat, korzystając z pomocy naukowców sprowadzanych przez rodziciela na konsultacje. Potem wygrywa konkurs na stanowisko. Młodzi gniewni tracą pozycje, bo są niewygodni. Za to pokorni mają szanse na wydłużanie terminów habilitacji, doktoratów etc." - napisał ukrywający się pod inicjałami T.F. uczestnik forum internetowego o nauce w Polsce. Typowe studia doktoranckie trwają dziś nie przepisowe cztery, ale pięć, siedem lat. Wielu jest też 40-letnich doktorów bez habilitacji.
Czy nasi młodzi naukowcy to ludzie wybitni, gotowi w imię pasji i umiłowania wiedzy na głodową poniewierkę? Niestety, na pisanie doktoratu wcale nie decydują się najzdolniejsi. Swoją przyszłość z nauką wiążą często ludzie nie mający lepszego pomysłu na życie. Nie są to osoby dokonujące wyboru między byciem bogatym japiszonem a idealistycznym desperado, ale między 700 zł stypendium doktoranckiego a bezrobociem.
Doktoranci to wyśmienity interes. Uczelnia na każdego otrzymuje z ministerstwa pieniądze, tymczasem stypendia przyznaje tylko niektórym (w roku akademickim 1998/1999 spośród 1374 doktorantów UJ zaledwie jedna trzecia pobierała stypendium). Młodzi naukowcy to tania siła robocza. Nie przysługują im ani prawa pracownika, ani niektóre przywileje studenta. Tak jak pracownicy prowadzą badania naukowe i zajęcia, ale ponieważ nie są pracownikami, nie trzeba płacić im składki ZUS ani ubezpieczenia, a lata studiów nie są im wliczane do emerytury. Dlatego m.in. na studia doktoranckie przyjmuje się dziś co roku kilkanaście razy więcej chętnych niż przed laty.

Towar eksportowy
Nic nie wskazuje na to, by sytuacja młodych naukowców miała się w najbliższych latach poprawić. Na uwagę zasługuje więc propozycja Krzysztofa Pawłowskiego, rektora nowosądeckiej Wyższej Szkoły Biznesu: młodzi Polacy powinni się "wyeksportować" do bogatszych państw. Dla dobra kraju i we własnym interesie. Zresztą dla naukowców "eksportowanie się" to niemal obowiązek. W USA na przykład ściśle przestrzega się nieformalnego zakazu: nie można zostać na stałe na uniwersytecie, na którym zrobiło się doktorat. W ten sposób przeciwdziała się zastojowi i promuje wymianę myśli między ośrodkami.
Niektórzy członkowie naukowej starszyzny w Polsce popierają wyjazdy młodych. - To dla mnie bardzo bolesne, ale dla utalentowanej młodzieży nie mam równorzędnych propozycji. Mogę ich zatrudnić za symboliczne 700 zł miesięcznie, a światowe instytuty oferują im pracę za prawdziwe pieniądze. Czy mam blokować wyjazdy? Nie! Młodzi powinni wyjeżdżać, aby nawiązywać kontakty, poznawać inne laboratoria i uczyć się nowych metod pracy. Nasza naukowa młodzież robi za granicą znakomite wrażenie. Jest niesamowicie zdolna, pracowita, aktywna, sprawna manualnie - mówi dr hab. Marian Lewandowski z UJ. Niestety, tacy jak on stanowią mniejszość.
- Nie uda się panu. Będziesz pan lizał kiszkę zagraniczniakom i g... to panu da - powiedział mi dr hab. Piotr P. z Instytutu Farmakologii PAN na wieść o tym, że wyjeżdżam na doktorat za granicę. - Wyjazdy? - obrusza się napotkany w sekretariacie studenckim Paweł. - Owszem, ale w naszym zakładzie nikt tego nie robi przed doktoratem - dodaje.

Powroty, powroty...
"Moim wydziałem rządzą właściwie dwie rodziny. Ponieważ nie byłem ani urodzony, ani wżeniony, nie miałem szans zostać. Wyjechałem na stypendium doktoranckie do USA. Nikt mi go nie załatwił. Przeciwnie, fakt, że taka możliwość istnieje, był przede mną i innymi skrzętnie ukrywany" - napisał na forum internetowym o polskiej nauce I.W. Kadra tego typu instytutów rozpuszcza plotki, że zagraniczni uczeni traktują świetnie wykształconych przybyszów ze Wschodu jak laborantów. Legendom nie należy się dziwić - jest co ukrywać. Za granicą naukowcy nie tylko zarabiają nawet kilkanaście razy więcej (typowe pensje doktorantów to 1200-1700 dolarów miesięcznie; naukowców z doktoratem, tak zwanych postdoców, 2000-3200 dolarów), ale też mają tam nieporównywalnie większe możliwości rozwoju. W dodatku traktowani są jak partnerzy, a nie jak poddani.
Doświadczenie innych krajów uczy, że wyjeżdżającego naukowca nie powinno się spisywać na straty. We Francji na przykład około dziesięciu lat temu system naukowy się "zatkał". Brakowało miejsc pracy nawet dla najzdolniejszych. Nastąpił exodus badaczy - przede wszystkim do USA. Ostatnio sytuacja się odwróciła. Dziś powracający z USA do Francji naukowcy są przyjmowani z otwartymi ramionami, obejmują profesury i katedry. Do roku 2010 połowa badaczy CNRS (główna naukowa instytucja we Francji, odpowiednik Polskiej Akademii Nauk) odejdzie na emeryturę. Kierownicy chcą na ich miejsce zatrudnić nie tylko rodaków, ale także obcokrajowców (to także szansa dla Polaków). Wiele państw, nawet Chiny, wprowadza specjalne programy, by skusić emigrantów do powrotu.
- Przynętą są wyższe pensje, nowe laboratoria - mówi Guobin Chen, neurobiolog z Instytutu Weizmanna w Izraelu.

Harvard story
Wydawać by się mogło, że powracający do Polski naukowcy powinni być witani chlebem i solą, bo podupadający system potrzebuje zastrzyku świeżej krwi i zagranicznych dyplomów. Niestety, jest inaczej. Wracających spotykają często szykany. - Od pani dziekan usłyszałam: "Nie myśl sobie, że zaliczymy ci wykłady z jakiejś tam Sorbony" - wspomina Monika.
Alina i Maciek zrobili doktoraty na Uniwersytecie Harvarda - najbardziej prestiżowej uczelni na świecie. Wrócili do Polski, licząc na to, że ich talenty zostaną docenione. Ale macierzysta uczelnia nie była nimi zainteresowana. "Od nas każdy był już w Ameryce" - usłyszeli. - Po przyjeździe każde z nas nie miało pracy przez ponad rok - wspomina Maciek. - Najbardziej przykre było to, że nikt nie zapytał, co robiliśmy, czego się nauczyliśmy, jak nam było, co podejrzeliśmy na świecie, jak funkcjonuje Harvard, co zamierzamy robić - mówi Alina. - W USA przez wiele lat prowadziliśmy zajęcia, oboje dostawaliśmy prestiżowe wyróżnienia za excellence in teaching (dla wybitnych wykładowców). Tymczasem w Polsce kwestionowano nasz profesjonalizm nawet w tej dziedzinie. Mówili nam, że nie ma dowodu na to, iż dobrze nam pójdzie z polskimi studentami - dodaje Alina.
Dyplom z Harvardu jest w każdym normalnym kraju przepustką do profesury. U nas, okazuje się, rodzi przede wszystkim zawiść. Alina i Maciek mimo wszystko postanowili zostać w Polsce. Znaleźli pracę w innych ośrodkach naukowych. - Nie tracimy nadziei - mówi Alina.

Więcej możesz przeczytać w 14/2001 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.