Gospodarka bez ekonomii

Gospodarka bez ekonomii

Dodano:   /  Zmieniono: 
Nawet znaczna obniżka stóp procentowych nie uleczy gospodarki z jej strukturalnych chorób. Wśród krajów o gospodarce księżycowej zajmowaliśmy zawsze miejsce poczesne. Dla doraźnych oszczędności budowaliśmy za Gomułki mikroskopijne mieszkania z ciemną kuchnią, za Gierka kupiliśmy licencję na miejski dwuosobowy samochodzik Fiata, wmawiając sobie, że to pojazd rodzinny, budując równocześnie surowcową Hutę Katowice, zamiast wytwarzać stal szlachetną.
Wszystko to wtedy, gdy nawet dogmatyczni sąsiedzi budowali względnie normalne mieszkania i normalne czteroosobowe samochody, choćby Skody. Nawet trabant - osławiona "mydelniczka" - był większy od "malucha". By osiągnąć rzekome oszczędności kosztów, polscy planiści gotowi byli rezygnować z połowy walorów użytkowych wyrobu. Równocześnie na niższych szczeblach gospodarki nie opłacało się obniżanie kosztów, bo im wyższe były koszty, tym wyższa była premiowana wartość produkcji. I kiedy już zdawało się, że tę epokę mamy za sobą, że będziemy się zachowywać racjonalnie, okazało się, że "nie z nami te numery, Brunner!", że potrafimy dać sobie radę z każdym ustrojem. Oczywiście, zmieniło się wiele w sektorze prywatnym. Małe i średnie przedsiębiorstwa wiedzą, że muszą wyjść na swoje, że nie mogą liczyć na wsparcie lub tolerancję będącą przywilejem "czeboli".
Nie potrzeba szkieł powiększających, by dostrzec całe obszary, na których gospodarka bez ekonomii ma się zupełnie dobrze. Niemal bez zmrużenia oka pokrywamy straty górnictwa, hutnictwa i innych deficytowych molochów, choćby takich jak PKP. Jednocześnie tolerujemy miliardowe straty fiskusa, spowodowane lukami i furtkami umożliwiającymi transfery nie opodatkowanych zysków i wykazywanie strat bilansowych.
Obszarem szczególnej beztroski naszych polityków jest dług publiczny, który tylko w roku 2001 wzrośnie o 20 mld zł, mimo że wydano 23 mld zł na odsetki i raty. Zupełnie jakby ten dług dotyczył kogoś innego, a nie nas. "AprŻs nous le déluge". Wprawdzie rząd i parlament nie podejmują już decyzji o budowie nowych hut i kopalń, ale stan finansów publicznych, a zwłaszcza struktura wydatków budżetowych, woła o pomstę do nieba. Państwo ciągle zbyt łatwo ustępuje wobec różnego rodzaju roszczeń, wydaje pieniądze, których gospodarka nie jest w stanie dostarczyć, mimo zbyt wysokiego opodatkowania. Gorzej, że państwo wydaje również pieniądze "nietykalne", pochodzące ze sprzedaży majątku. Prawdziwie kuriozalny jest z tego punktu widzenia polski bilans płatniczy. Przywołuje on w XXI wieku obyczaje XIX-wiecznych utracjuszy przegrywających w Monte Carlo kolejne wsie. Co najciekawsze, zamiast podjąć wreszcie zasadniczą dyskusję o stanie polskich finansów publicznych, o sposobach przezwyciężenia nieefektywności gospodarki narodowej, politycy i opinia publiczna interesują się tylko jednym: wysokością stóp procentowych banku centralnego. Tak jakby ich znaczna obniżka mogła uleczyć gospodarkę z jej strukturalnych chorób.
To prawda, że potrzebny jest tańszy kredyt, że nasza stopa kredytu długoterminowego jest za wysoka z punktu widzenia kryteriów konwergencji Unii Europejskiej i utrudnia podejmowanie inwestycji. To również prawda, że tańsze inwestycje powinny zwiększyć konkurencyjność naszej produkcji i eksportu. Nasza oferta jest dziś po prostu nieatrakcyjna i za droga, ale zasadniczym warunkiem sukcesu na tym polu jest obniżenie ogólnego poziomu kosztów w naszej gospodarce, w tym także kosztów pracy wywindowanych przez związki zawodowe. Nie możemy dłużej akceptować wątpliwych wydatków. Konkurencyjność zależy nie tylko od innowacji technologicznych. Jej warunkiem jest nawyk racjonalności i ciągłego badania relacji między efektem a nakładem.
Obawiam się jednak, że nadal wolimy gospodarkę bez ekonomii.
Więcej możesz przeczytać w 15/2001 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.