Smakołyki

Dodano:   /  Zmieniono: 
Czas spojrzeć prawdzie w oczy i zdać sobie sprawę, że prawdziwym problemem wielu z nas nie są wcale wadliwe lub skażoneartykuły spożywcze, tylko to, iż na ogół jemy za dużo i niezdrowo. Wszyscy już wiedzą, że jedzenie jest szkodliwe dla zdrowia. Sprzedawcy mięsa wołowego mogą dziś liczyć tylko na klientów o skłonnościach depresyjnych i samobójczych albo na tych, którzy chcą dostarczyć naukowcom materiału do analizy okresu wylęgania choroby Creutzfeldta i Jakoba.
Test stosowany we Francji pozwala wykryć BSE u zwierząt cztery, sześć miesięcy przed wystąpieniem pierwszych objawów. Wcześniej nie. Innymi słowy, cały czas do obiegu handlowego mogą trafiać zwierzęta dotknięte tym schorzeniem, ale uchodzące za zdrowe. U człowieka w ogóle nie umiemy na razie wykrywać choroby Creutzfeldta i Jakoba, zanim nie wystąpią jej objawy - paraliż, demencja. A nawet gdybyśmy to potrafili, to i tak nie moglibyśmy zaproponować chorym skutecznego leczenia. Pojawia się zgoła pytanie, czy przy aktualnym stanie rzeczy wczesne diagnozowanie byłoby właściwe z etycznego punktu widzenia, skoro prowadziłoby jedynie do informowania o wyroku śmierci jeszcze w pełni świadomego pacjenta i dodawania tortury psychicznej do przyszłej degeneracji fizycznej.BSE to jednak tylko najlepiej widoczny i najstaranniej obsługiwany przez media problem związany ze szkodliwością jedzenia. Pisze się i mówi także o innych. Kurczaki z dioksynami, cielęta z hormonami, sery z bakteriami Listeria, zepsute mięso dodawane do pasztetów, błoto z oczyszczalni ścieków dodawane do paszy dla zwierząt trafiających następnie na nasze stoły. Trzeba uważać również na rośliny, bo mogą być zmodyfikowane genetycznie. Nie oszczędzono nawet wina, które bywa sprzedawane z dodatkiem octu albo w formie mieszanki dobrego trunku z marnym. W tej sytuacji już nieomal można machnąć ręką na pryszczycę - która przynajmniej nie zagraża człowiekowi - czy sprzedawanie z etykietką "produkcja biologiczna" czegoś, co z taką produkcją nie ma nic wspólnego.
Krótko mówiąc, można by zwariować albo zginąć z głodu, gdyby instynkt samozachowawczy nie nakazywał nam kierowania się nie tylko strachem, ale także rozumowaniem. Spróbujmy zatem spojrzeć na sytuację nieco bardziej przytomnie. Zacznę od ponownego pochwalenia się, że umiem czytać tygodnik "L’Express" w oryginale - tak niedawno zinterpretował jeden z moich felietonów Ludwik Stomma z "Polityki". Tak mnie rozbawił, że będę się teraz oddawać recydywie, gdyż śmiech to zdrowie. Tak więc podziwiajcie, drodzy czytelnicy, na pewno się tego nie spodziewaliście: otóż umiem czytać po francusku! W oczekiwaniu na burzliwe oklaski opowiem o tym, co wyczytałem w tygodniku "L’Express".
Redakcja tego pisma napędziła znowu swoim czytelnikom strachu, sygnalizując już na okładce jednego z niedawnych numerów, że wykryła "skandale żywnościowe" w rozmaitych regionach Francji i że zamieszcza ich czarną listę. Całą okładkę zajął sugestywny wizerunek zardzewiałej puszki po konserwach. Znaczy - uważajcie, bo was trują. W numerze znajdujemy rzeczywiście dziesięciostronicowy blok materiałów na ten temat.
Im bardziej się jednak wczytujemy w tekst, tym mniej się boimy, rozkwita zaś dobre samopoczucie i chętka na małe co nieco w pobliskiej restauracyjce. "L’Express" podszedł do zagadnienia solidnie, zmobilizował znaczne siły i odszukał wszystkie sprawy, w których w związku z zagrożeniem stwarzanym przez żywność znaleziono dość poważnych dowodów, by wszcząć formalne dochodzenia i doprowadzić do rozpraw sądowych. Okazuje się, że we Francji zdarzyły się 34 takie wypadki. Jasne, że kiedy się je skondensuje na dziesięciu stronach, wypadają przerażająco. Kiedy jednak wczytujemy się dokładniej i zaczynamy się interesować datami, zauważamy szybko, że najstarsza omawiana sprawa pochodzi z 1995 r., a najświeższa - z grudnia 2000 r. Inaczej mówiąc - w sześćdziesięciomilionowym kraju w ciągu sześciu lat 34 razy jakość, zawartość lub pochodzenie trafiających do handlu produktów żywnościowych budziły poważne wątpliwości. Wypada średnio niewiele ponad pięć rocznie. Pewnie, że to i tak o pięć za dużo i że wszystko zależy od skali rozprowadzania danego produktu, niemniej jednak mówienie o stałym masowym zagrożeniu wydaje się w tym kontekście nieco przedwczesne.
Byłby zatem może czas, żeby spojrzeć prawdzie w oczy i zdać sobie sprawę, że prawdziwym problemem wielu z nas nie są wcale wadliwe lub skażone artykuły spożywcze, tylko to, iż na ogół jemy za dużo i niezdrowo. Jeden z francuskich specjalistów powiada, że spośród tysiąca zgonów, których przyczyny można by wiązać z odżywianiem, jeden można przypisać złej jakości pokarmu, a 999 - obżeraniu się i nieprawidłowemu dobieraniu menu, co pośrednio, a często i bezpośrednio, prowadzi do chorób i śmierci, którą w normalnych warunkach organizm mógłby odsunąć o wiele lat. Można się więc histerycznie bać dioksyn, hormonów czy pryszczycy, ale przede wszystkim trzeba lepiej gospodarować świetnymi, wybornymi smakołykami, którymi zalewa nas współczesny rynek.

Więcej możesz przeczytać w 15/2001 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.