Na istnieniu związków zawodowych tracą wszyscy z wyjątkiem związkowych działaczy. Jedno miejsce pracy utrzymywane wskutek nacisków związków zawodowych uniemożliwia utworzenie dwóch innych - takie są, wedle wyliczeń Centrum im. Adama Smitha, konsekwencje ingerencji organizacji pracowniczych w rynek pracy. Przynajmniej połowa z 3 mln bezrobotnych miałaby zajęcie, gdyby nie antypracownicza polityka związków.
To one wymuszają utrzymywanie przy życiu nierentownych firm państwowych. Poprzez ustawodawstwo socjalne przyczyniają się do podrożenia pracy. Ich rozbudowana nomenklatura uniemożliwia racjonalne kształtowanie zatrudnienia i kosztów. Może więc sensowne i pożyteczne byłoby rozwiązanie, a przynajmniej zawieszenie na jakiś czas (na przykład na pięć lat) działalności związków lub radykalne ograniczenie ich uprawnień? Dla dobra samych związkowców, a przede wszystkim dla dobra 86 proc. pracowników, którzy do związków nie należą (w spółkach prywatnych dotyczy to 94 proc. osób).
W firmie zatrudniającej na przykład 300 osób może działać nawet 30 organizacji, obejmujących wszystkich pracowników. Mało tego, wszyscy oni mogą być nieusuwalnymi działaczami aparatu związkowego, czyli zarządu, komisji i podkomisji. Po to, by powstał związek zawodowy, wystarczy inicjatywa 10 osób. Po zalegalizowaniu organizacji działacze mogą się domagać zmian w regulaminie pracy, wysuwać żądania płacowe, zażyczyć sobie od pracodawcy specjalnego pomieszczenia dla zakładowej organizacji, faksu, telefonu, a nawet służbowego samochodu. Negocjując tak zwane układy zbiorowe, związkowcy mogą się domagać dodatków stażowych, nagród jubileuszowych, ekwiwalentów, dodatków funkcyjnych. Nie można im też obniżyć pensji - i to nie tylko w okresie sprawowania mandatu, ale jeszcze rok po jego wygaśnięciu!
Uchronić firmy od bankructwa
W Polsce działa dziś ponad 330 ogólnopolskich stowarzyszeń. Tylko w Telewizji Polskiej SA jest 19 różnych organizacji pracowniczych, a w górnictwie węgla kamiennego - 30. Pracodawcy są przez związkowców naciskani i zmuszani do kolejnych świadczeń, co najczęściej doprowadza firmę do bankructwa. Świadczy o tym najlepiej przykład toruńskiego Tormięsu, do którego upadku przyczynili się właśnie związkowcy. Podobnie przez lata było w Ursusie, gdzie organizacja związkowa faktycznie zarządzała zakładem. Efekt był taki, że długi firmy przekroczyły 3 mld zł! Dopiero samoograniczenie związków i zgoda na sięgające 70 proc. redukcje załogi pozwoliły Ursusowi złapać oddech.
Ten sam scenariusz zagłady realizowano w Stoczni Gdańskiej. Gdy Janusz Szlanta kupował zakład, miał przeciwko sobie wszystkie związki. Kiedy firma zaczęła przynosić zyski, działacze radykalnie ograniczyli żądania. W rezultacie zwolnienia okazały się czasowe, bo obniżenie kosztów poprawiło konkurencyjność, w ślad za tym przyszły zamówienia (stocznia ma obecnie największy ich pakiet w Europie) i wzros-ło zapotrzebowanie na pracowników. Poseł Jerzy Borowczak, były przywódca "Solidarności" w stoczni, obecnie widzi tylko zalety ograniczenia roli związków.
Gdyby nie wojownicze nastroje działaczy z Łucznika, firmę można by poddać gruntownej restrukturyzacji. Bez niej tylko powiększała długi, do 150 mln zł. Gdyby nie opór związków, państwo nie byłoby zmuszone do przeciągania w nieskończoność reformy górnictwa, co kosztuje podatnika już prawie 20 mld zł. Opór związkowców sprawia, że restrukturyzacja kulejącej spółki jest możliwa tylko przez ogłoszenie jej upadłości lub likwidacji.
Groźne w Polsce jest to, że działacze sprzymierzają się z prezesami spółek skarbu państwa. Protesty związków są wygodnym narzędziem nacisku na rząd, by zwiększył dotacje. Zdaniem prof. Jana Maciei, ani jeden górniczy protest w ostatnich latach nie odbył się bez wcześniejszych ustaleń z dyrekcjami kopalń i zarządami spółek węglowych. Wszystko to - rzecz jasna - dla dobra pracowników i gospodarki.
Dać szansę pracodawcom i bezrobotnym
Aż 89 proc. firm, w których nie ma związków zawodowych, osiąga mniej więcej o 15 proc. lepsze wyniki finansowe niż spółki uzwiązkowione - dowodzą badania przeprowadzone w 1997 r. w 20 kra-jach OECD. W 78 proc. tych przedsiębiorstw warunki pracy są lepsze niż w uzwiązkowionych. Pracownicy zarabiają też średnio o 20 proc. więcej. To nie związki zawodowe są tam gwarantami praw pracowniczych, lecz prawo (i to nawet nie kodeks pracy, lecz kodeksy karny i cywilny) oraz reguły wolnego rynku. Wed-le danych amerykańskiego Departamentu Pracy, aż w 92 proc. wypadków to wyroki sądowe - a nie umowy czy uzgodnienia ze związkami zawodowymi - stały się precedensowymi rozwiązaniami regulującymi stosunki pracy.
W Polsce, podobnie jak w większości krajów europejskich, ustawodawcy przyznali organizacjom pracowniczym prawo współdecydowania o umowach zbiorowych, czasie pracy, płacy minimalnej i dziesiątkach szczegółowych rozwiązań.
- Związki mogą stawiać nieograniczone żądania, ale nie ponoszą odpowiedzialności. Mogą więc bezkarnie działać wedle zasady "na złość mamie odmrożę uszy" - mówi Henryka Bochniarz, szefowa Polskiej Konfederacji Pracodawców Prywatnych. Gdyby nie nacisk związków, płaca minimalna mogłaby być na przykład o 30 proc. niższa. Doświadczenia amerykańskie pokazują, że lepiej pracować za niewielką pensję i nie wypadać z rynku pracy i szkoleń, niż nie pracować wcale. Gdyby jeszcze związki zgodziły się na odebranie pracownikom części świadczeń socjalnych, mogłoby powstać kolejne kilkaset tysięcy miejsc pracy.
Na to jednak się nie godzą, powołując się na zasadę, że człowiek jest ważniejszy od pracy. Efekt jest taki, że w Polsce usankcjonowano zbiorowy egoizm już pracujących kosztem bezrobotnych, ludzi młodych i pracodawców. De facto związki są więc szkodliwe dla całej gospodarki. Wedle szacunków Instytutu Badań nad Gospodarką Rynkową, obrona praw socjalnych pracujących przez organizacje zawodowe podwyższa koszty pracy o 25-30 proc. i w efekcie o 10--15 proc. obniża konkurencyjność firm. Tracą na tym głównie osoby wchodzące na rynek pracy, gdyż dla 40 proc. z nich nie ma na nim miejsca. W tym sensie związki są szkodliwą organizacją lobbingową. Tym bardziej szkodliwą, że chcą zabierać głos w sprawach dotyczących wszystkich pracowników.
Poprawić konkurencyjność gospodarki
Potęga związków zawodowych jest u nas o tyle zastanawiająca, że w ciągu ostatnich 15 lat liczba ich członków zmalała czterokrotnie. W połowie lat 80. do organizacji pracowniczych należało 76 proc. zatrudnionych, dziś - zaledwie co siódmy, a w firmach prywatnych - co siedemnasty. Niektórzy z nich są zresztą liczeni podwójnie, a nawet potrójnie, gdyż statuty nie zabraniają przynależności do kilku organizacji.
Czy gospodarka wolnorynkowa mogłaby się obyć bez związków zawodowych? - Nie widzę przeszkód. To głównie kwestia świadomości.
W 1989 r. niektórzy doradcy "Solidarności" nie wyobrażali sobie gospodarki bez Centralnej Komisji Planowania - mówi prof. Jan Winiecki, ekonomista z Uniwersytetu Europejskiego Viadrina. Uważa on, że związki są u nas traktowane przez władzę - zarówno ustawodawczą, jak i wykonawczą - zbyt poważnie.
- Polska ciężko zapracowała na miano państwa związkowego. A w takim państwie inwestycje zagraniczne są obarczone większym ryzykiem i większymi kosztami - mówi Janusz Lewandowski, polityk Platformy Obywatelskiej. W raportach zachodnich banków inwestycyjnych, na przykład Merill Lynch, istnienie silnych związków jest równie "obciążającym" czynnikiem jak niestabilna waluta, duży deficyt obrotów bieżących czy niewydolny system podatkowy. Czy gospodarka kraju przechodzącego transformację może karmić takiego pasożyta?
W firmie zatrudniającej na przykład 300 osób może działać nawet 30 organizacji, obejmujących wszystkich pracowników. Mało tego, wszyscy oni mogą być nieusuwalnymi działaczami aparatu związkowego, czyli zarządu, komisji i podkomisji. Po to, by powstał związek zawodowy, wystarczy inicjatywa 10 osób. Po zalegalizowaniu organizacji działacze mogą się domagać zmian w regulaminie pracy, wysuwać żądania płacowe, zażyczyć sobie od pracodawcy specjalnego pomieszczenia dla zakładowej organizacji, faksu, telefonu, a nawet służbowego samochodu. Negocjując tak zwane układy zbiorowe, związkowcy mogą się domagać dodatków stażowych, nagród jubileuszowych, ekwiwalentów, dodatków funkcyjnych. Nie można im też obniżyć pensji - i to nie tylko w okresie sprawowania mandatu, ale jeszcze rok po jego wygaśnięciu!
Uchronić firmy od bankructwa
W Polsce działa dziś ponad 330 ogólnopolskich stowarzyszeń. Tylko w Telewizji Polskiej SA jest 19 różnych organizacji pracowniczych, a w górnictwie węgla kamiennego - 30. Pracodawcy są przez związkowców naciskani i zmuszani do kolejnych świadczeń, co najczęściej doprowadza firmę do bankructwa. Świadczy o tym najlepiej przykład toruńskiego Tormięsu, do którego upadku przyczynili się właśnie związkowcy. Podobnie przez lata było w Ursusie, gdzie organizacja związkowa faktycznie zarządzała zakładem. Efekt był taki, że długi firmy przekroczyły 3 mld zł! Dopiero samoograniczenie związków i zgoda na sięgające 70 proc. redukcje załogi pozwoliły Ursusowi złapać oddech.
Ten sam scenariusz zagłady realizowano w Stoczni Gdańskiej. Gdy Janusz Szlanta kupował zakład, miał przeciwko sobie wszystkie związki. Kiedy firma zaczęła przynosić zyski, działacze radykalnie ograniczyli żądania. W rezultacie zwolnienia okazały się czasowe, bo obniżenie kosztów poprawiło konkurencyjność, w ślad za tym przyszły zamówienia (stocznia ma obecnie największy ich pakiet w Europie) i wzros-ło zapotrzebowanie na pracowników. Poseł Jerzy Borowczak, były przywódca "Solidarności" w stoczni, obecnie widzi tylko zalety ograniczenia roli związków.
Gdyby nie wojownicze nastroje działaczy z Łucznika, firmę można by poddać gruntownej restrukturyzacji. Bez niej tylko powiększała długi, do 150 mln zł. Gdyby nie opór związków, państwo nie byłoby zmuszone do przeciągania w nieskończoność reformy górnictwa, co kosztuje podatnika już prawie 20 mld zł. Opór związkowców sprawia, że restrukturyzacja kulejącej spółki jest możliwa tylko przez ogłoszenie jej upadłości lub likwidacji.
Groźne w Polsce jest to, że działacze sprzymierzają się z prezesami spółek skarbu państwa. Protesty związków są wygodnym narzędziem nacisku na rząd, by zwiększył dotacje. Zdaniem prof. Jana Maciei, ani jeden górniczy protest w ostatnich latach nie odbył się bez wcześniejszych ustaleń z dyrekcjami kopalń i zarządami spółek węglowych. Wszystko to - rzecz jasna - dla dobra pracowników i gospodarki.
Dać szansę pracodawcom i bezrobotnym
Aż 89 proc. firm, w których nie ma związków zawodowych, osiąga mniej więcej o 15 proc. lepsze wyniki finansowe niż spółki uzwiązkowione - dowodzą badania przeprowadzone w 1997 r. w 20 kra-jach OECD. W 78 proc. tych przedsiębiorstw warunki pracy są lepsze niż w uzwiązkowionych. Pracownicy zarabiają też średnio o 20 proc. więcej. To nie związki zawodowe są tam gwarantami praw pracowniczych, lecz prawo (i to nawet nie kodeks pracy, lecz kodeksy karny i cywilny) oraz reguły wolnego rynku. Wed-le danych amerykańskiego Departamentu Pracy, aż w 92 proc. wypadków to wyroki sądowe - a nie umowy czy uzgodnienia ze związkami zawodowymi - stały się precedensowymi rozwiązaniami regulującymi stosunki pracy.
W Polsce, podobnie jak w większości krajów europejskich, ustawodawcy przyznali organizacjom pracowniczym prawo współdecydowania o umowach zbiorowych, czasie pracy, płacy minimalnej i dziesiątkach szczegółowych rozwiązań.
- Związki mogą stawiać nieograniczone żądania, ale nie ponoszą odpowiedzialności. Mogą więc bezkarnie działać wedle zasady "na złość mamie odmrożę uszy" - mówi Henryka Bochniarz, szefowa Polskiej Konfederacji Pracodawców Prywatnych. Gdyby nie nacisk związków, płaca minimalna mogłaby być na przykład o 30 proc. niższa. Doświadczenia amerykańskie pokazują, że lepiej pracować za niewielką pensję i nie wypadać z rynku pracy i szkoleń, niż nie pracować wcale. Gdyby jeszcze związki zgodziły się na odebranie pracownikom części świadczeń socjalnych, mogłoby powstać kolejne kilkaset tysięcy miejsc pracy.
Na to jednak się nie godzą, powołując się na zasadę, że człowiek jest ważniejszy od pracy. Efekt jest taki, że w Polsce usankcjonowano zbiorowy egoizm już pracujących kosztem bezrobotnych, ludzi młodych i pracodawców. De facto związki są więc szkodliwe dla całej gospodarki. Wedle szacunków Instytutu Badań nad Gospodarką Rynkową, obrona praw socjalnych pracujących przez organizacje zawodowe podwyższa koszty pracy o 25-30 proc. i w efekcie o 10--15 proc. obniża konkurencyjność firm. Tracą na tym głównie osoby wchodzące na rynek pracy, gdyż dla 40 proc. z nich nie ma na nim miejsca. W tym sensie związki są szkodliwą organizacją lobbingową. Tym bardziej szkodliwą, że chcą zabierać głos w sprawach dotyczących wszystkich pracowników.
Poprawić konkurencyjność gospodarki
Potęga związków zawodowych jest u nas o tyle zastanawiająca, że w ciągu ostatnich 15 lat liczba ich członków zmalała czterokrotnie. W połowie lat 80. do organizacji pracowniczych należało 76 proc. zatrudnionych, dziś - zaledwie co siódmy, a w firmach prywatnych - co siedemnasty. Niektórzy z nich są zresztą liczeni podwójnie, a nawet potrójnie, gdyż statuty nie zabraniają przynależności do kilku organizacji.
Czy gospodarka wolnorynkowa mogłaby się obyć bez związków zawodowych? - Nie widzę przeszkód. To głównie kwestia świadomości.
W 1989 r. niektórzy doradcy "Solidarności" nie wyobrażali sobie gospodarki bez Centralnej Komisji Planowania - mówi prof. Jan Winiecki, ekonomista z Uniwersytetu Europejskiego Viadrina. Uważa on, że związki są u nas traktowane przez władzę - zarówno ustawodawczą, jak i wykonawczą - zbyt poważnie.
- Polska ciężko zapracowała na miano państwa związkowego. A w takim państwie inwestycje zagraniczne są obarczone większym ryzykiem i większymi kosztami - mówi Janusz Lewandowski, polityk Platformy Obywatelskiej. W raportach zachodnich banków inwestycyjnych, na przykład Merill Lynch, istnienie silnych związków jest równie "obciążającym" czynnikiem jak niestabilna waluta, duży deficyt obrotów bieżących czy niewydolny system podatkowy. Czy gospodarka kraju przechodzącego transformację może karmić takiego pasożyta?
Więcej możesz przeczytać w 16/2001 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.