List do prezydenta

List do prezydenta

Dodano:   /  Zmieniono: 
 
Szanowny panie, w momencie, gdy obejmuje pan swój urząd, zwracam się do pana z radami i sugestiami. Na pytanie o to, jaki mam do tego tytuł, odpowiadam wprost – jak wszyscy obywatele RP jestem Pana pracodawcą.
Przyznaję, choć wygrał Pan wybory, jest Pan w trudnej sytuacji. Choć sprawuje Pan najwyższy urząd w państwie, nie ma Pan, zresztą nigdy Pan nie miał, swej politycznej drużyny. Grał Pan, owszem, w pewnej drużynie, ale – umówmy się – ani nie był Pan jej przywódcą czy kapitanem, ani rozgrywającym. Na starcie ma Pan więc słabszą pozycję niż Pana poprzednicy. Jeden z nich był przywódcą wielkiego ruchu (Lech Wałęsa), następny liderem partii (Aleksander Kwaśniewski), kolejny faktycznym współliderem partii (Lech Kaczyński). Po poprzedniej prezydenturze i po licznych deklaracjach szefa partii, której był Pan kandydatem, pozycja prezydenta jest słabsza niż w którymkolwiek momencie w ostatnim dwudziestoleciu. Weto i żyrandol to rzeczywiście nie za wiele jak na pierwszego obywatela w państwie.

Wie Pan doskonale, kto rozdaje karty. Nie Pan. A ten, który je rozdaje, oczekuje zapewne, że będzie Pan co najwyżej notariuszem jego rządu. I właściwie trudno mu się dziwić, skoro jego supremacja i w państwie, i w rządzie, i w rządzącej partii jest bezdyskusyjna. Na dodatek obejmuje Pan urząd po kampanii, w której – mam wrażenie – nie dotarł Pan do serc większości spośród milionów ludzi, którzy na Pana głosowali.

Bądźmy szczerzy. W większości głosowali oni nie na Pana, ale przeciw Pana rywalowi. Nie dotarł Pan do ich serc, bo nie przedstawił Pan żadnej inspirującej wizji – ani Polski, ani Pana prezydentury. A na domiar złego ze strachu przed populizmem swego oponenta złożył Pan całkiem sporo populistycznych obietnic i deklaracji, z których już niedługo będzie Pan rozliczany. Jakby tego było mało, wkracza Pan do Pałacu w atmosferze piekła, które główna partia opozycyjna rozpętała już po wyborach. Zamiast uspokojenia i stonowania nastrojów mamy klimat napięcia, a lider owej partii w zasadzie jasno mówi, że w gruncie rzeczy jest Pan uzurpatorem i nie ma Pan moralnego tytułu do mieszkania i urzędowania w Pałacu, w którym wcześniej był jego brat. Wie Pan to zresztą doskonale, w końcu dla katolika musi być szczególnie bolesne, gdy wali się go po głowie krzyżem, szczególnie tym, szczególnie w tym miejscu i szczególnie w tym momencie.

Ale nie jest aż tak źle. Ostrość sporu i gęstość atmosfery dają Panu dobrą okazję do tego, by pokazać, że potrafi Pan żeglować po wzburzonych falach. Napastliwość politycznych wrogów podniesie cenę klasy, Pozycja prezydenta jest słabsza niż kiedykolwiek w ostatnim 20-leciu. Weto i żyrandol to nie za wiele jak na pierwszego obywatela powściągliwości i umiaru, jeśli tylko się Pan nimi wykaże. Nie ma Pan własnego zaplecza, ale może to Panu dawać większe pole manewru. Na scenie politycznej dominuje szef rządu, ale to on, a nie Pan, musi podejmować kłopotliwe decyzje i płacić za nie polityczną cenę. Już za rok kampania parlamentarna, atmosfera jeszcze się zagęści, ale tym łatwiej powinno być Panu pokazać, że umie Pan być ponad politycznymi sporami, a nie tylko, czego czasem na pewno nie uda się uniknąć, po jednej ze stron owych sporów. Ma Pan jeszcze jeden ważny atut, proszę mi wybaczyć, ale to skutek raczej skromnych oczekiwań związanych z Pana prezydenturą. Poprzeczka nie jest zawieszona wysoko, łatwo będzie ją przeskoczyć. Trudno będzie zawieść nadmierne oczekiwania, bo ich nie ma.

Zgoda buduje, czyli...
O zgodzie, która buduje, mówił Pan bez przerwy, co zrozumiałe, w kontrze do swego oponenta. Ale właściwie na czym miałaby polegać ta zgoda poza nominacjami pozapartyjnymi albo ponadpartyjnymi? Tego właściwie nigdy Pan nie powiedział. Gdzie znaleźć odpowiedź na to pytanie? Ściąga jest pod ręką. Wystarczy przyjrzeć się Pana poprzednikom i zastanowić się, które ich działania przyniosły im szacunek i uznanie oraz zjednały przyjaciół, a które szacunek dla prezydenta i urzędu niszczyły. Nie idzie o to, by zawsze iść z prądem, jest Pan w końcu prezydentem, a nie uczestnikiem konkursu piękności. Idzie raczej o to, by nie iść pod prąd zdrowemu rozsądkowi i zwykłej przyzwoitości. Musi Pan podjąć próbę bycia prezydentem wszystkich Polaków, wiedząc, że wielu z nich nigdy za swojego prezydenta Pana nie uzna. Musi Pan zdobywać sojuszników, pamiętając, że będą tacy, którzy pozostaną Pana wrogami, nawet jeśli stanie Pan na głowie, by przestali nimi być.


Tu ważna sprawa. Owa zgoda, która buduje, jest wartością bardzo cenną, ale nie jest bezcenna. Ma cenę, której płacić nie można i nie warto. To cena kompromisu z zasadami, które nie tylko powinny, ale muszą być respektowane. Nie może Pan ulegać moralnemu szantażowi i za wszelką cenę iść na kompromis z tymi, którzy uważają, że mają wyłączność na patriotyzm i prawość. Nie może Pan, bo ucierpiałby na tym prestiż urzędu, ale przede wszystkim ucierpiałaby na tym Polska. Tak jak w przededniu objęcia urzędu musiał się Pan zmierzyć z bólem krzyża, tak wielokrotnie będzie się Pan musiał zmierzyć z bólem głowy od histerycznych oskarżeń i podłych zarzutów. Cóż, nic w tym nadzwyczajnego, przecież wybierając się do Pałacu, nie oczekiwał Pan niczego innego.

Musi Pan w ciągu tych nadchodzących lat pamiętać o mapie Polski ilustrującej poparcie dla Pana i dla Pana rywala. Musi Pan pamiętać o realnym podziale na Polskę A i B. I za wszelką cenę być prezydentem także tych, którzy na Pana nie głosowali, którzy Pana prezydentury nie chcieli i którzy z założenia uważają ją za katastrofę. Musi Pan, na miarę swych umiejętności i na miarę potrzeb, za wszelką cenę te dwie Polski, na tyle, na ile się da, sklejać. Pana pracodawcami są w końcu i ci, którzy witają Pana z otwartymi ramionami, i ci, którzy witają Pana z zaciśniętymi pięściami, i ci, którzy nie witają Pana w ogóle.