Zabójcza południowa granica USA

Zabójcza południowa granica USA

Dodano:   /  Zmieniono: 
(fot. sxc.hu) Źródło:FreeImages.com
Tysiące dzieci z Meksyku i krajów Ameryki Środkowej brną przez pustynię, żeby zacząć lepsze życie w Stanach. Nie wszyscy dadzą radę. POŁUDNIOWA GRANICA USA jest jedną z najbardziej zabójczych na planecie.

Od początku tego roku amerykańska straż graniczna zatrzymała ponad 52 tys. dzieci, które próbowały nielegalnie przekroczyć granicę Meksyku z USA. Codziennie w ręce pograniczników wpada około 200 kolejnych. Najmłodsze mają cztery lata. Na piersiach noszą tekturowe karteczki z adresami krewnych w Stanach Zjednoczonych. Większość przybywa z Salwadoru, Hondurasu i Gwatemali, co oznacza, że przeprawiły się przez Meksyk, pokonując 3 tys. km. Trafiają do obozów przejściowych. Biały Dom szacuje, że do końca roku przybędzie kolejne 80 tys. To największa fala uchodźców od czasów exodusu 125 tys. Kubańczyków w 1980 r.

PIEKŁO

David, Gwatemala, lat 16: „Gang z mojej dzielnicy chciał mnie zabić. Chcieli pieniędzy. Nic nie miałem. Trzymali nas z kuzynem związanych w piwnicy. Zadawali pytania: kim jest mój ojciec, kim jest moja rodzina. Powiedziałem, że ojciec nie żyje. »Niedługo się z nim zobaczysz« – mówili. Gdy zniknęli, kuzyn uwolnił się z więzów. Uciekliśmy. Gdy biegłem, słyszałem za plecami strzały”. Mirabel, Honduras, lat 16: „Postanowiłam wyjechać, kiedy ojciec w kolejnym pijackim szale prawie zabił mnie maczetą. Wujek zaproponował, że zapłaci za kojota [przewodnika]. Matka błagała, żebym została. »Przecież znasz historie dziewczyn gwałconych i porzucanych na pustyni« – mówiła. Ale nie mogłam zostać. Nie było tam dla mnie życia”. Kevin, Honduras, lat 17: „To babcia kazała mi jechać. Powiedziała: »Jak nie wstąpisz do gangu, zastrzelą cię. Jak wstąpisz, zastrzeli cię konkurencyjny gang albo policja. Jak wyjedziesz, nikt cię nie zastrzeli«”.

Ośmiomilionowy Honduras ma najwyższy współczynnik zabójstw na planecie. Codziennie ginie 20 ludzi. Niewiele lepiej jest w Salwadorze i w Gwatemali. W całych dzielnicach, miastach, regionach państwowość wyparta została przez rządy gangów – takich jak najsłynniejszy salwadorski MS-13. Działają tam od dziesięcioleci, ale w ostatnich latach zamieniły się w regularne armie. Odkąd w 2006 r. ówczesny prezydent Meksyku Felipe Calderón wypowiedział wojnę kartelom, te przerzuciły część operacji na południe, rekrutując i dozbrajając gangi z Ameryki Środkowej. Granica między instytucjami rządowymi, gangami i kartelami przerzucającymi na północ kolumbijską kokainę jest tam nie do uchwycenia. To kraina bezprawia. W Hondurasie dwa procent spraw kryminalnych kończy się wyrokiem skazującym. Obecny exodus dzieci uruchomiła fałszywa, rozpowszechniana przez kartele plotka o tym, że zgodnie z amerykańskim prawem, dzieci, które przybędą do USA bez opieki, dostaną „permiso” – pozwolenie na pobyt. Kartele przejmują interes szmuglowania ludzi od kojotów – przewodników, którzy przez lata działali niezależnie. Przerzucenie z Ameryki Środkowej do jednego z miast południa USA kosztuje od 5 do 7 tys. dolarów. Szlak migracji znaczy przemoc. Ernesto, Honduras, lat 13: „Z trzema przyjaciółmi pieszo i autostopem przebyliśmy Gwatemalę i Meksyk. Unikaliśmy pociągów [towarowy kursujący z południa na północ Meksyku nazywany jest przez emigrantów La Bestia], bo ludzie spadają z nich i giną. W Meksyku wpadliśmy w ręce Zetas [jeden z karteli]. Głodzili nas i bili. Wyciągnęli 4 tys. dolarów okupu od mojej rodziny. Uciekłem. Zetas zabili moich kumpli”.

Kartele porywają dzieci, które później wykorzystywane są jako tzw. muły – kurierzy narkotykowi szmuglujący towar, często we własnym żołądku. Gwałty na dziewczętach są tak powszechne, że wysyłając je do wyśnionego El Norte, rodziny dają im zapasy tabletek antykoncepcyjnych. Nikt nie ma dokładnych danych o liczbie emigrantów, którzy giną, zanim dotrą do granicy. Niektóre szacunki mówią o tysiącach rocznie. Ci, którym się udaje, docierają do punktów zbiorczych wzdłuż granicy. Jednym z największych jest miasto Altar w meksykańskim stanie Sonora. Lokalni kupcy żyją z emigrantów, oferując sprzęt niezbędny na pustyni: plecaki w maskujących kolorach, bidony, karimaty. Tysiące uchodźców czekają nieraz po kilka tygodni w napakowanych po brzegi schroniskach, aż kojot zabierze ich do raju.

GRANICA

3145 km. 350 mln legalnych przejść rocznie. Pół miliona nielegalnych. 600 km kolczastych płotów, murów i zasieków. Setki kilometrów zupełnie nieogrodzonych. Setki kilometrów kwadratowych pustyni po obu stronach. Temperatury dochodzące do 54 stopni Celsjusza w ciągu dnia. Kolczaste karłowate grusze, kaktusy, grzechotniki i skorpiony. Ponad 20 tys. oficerów amerykańskiej straży granicznej (Border Patrol). Pogranicze przez stulecia było ziemią niczyją. W XVI w. w poszukiwaniu srebra zaczęli zjeżdżać tu pierwsi osadnicy. Przybywali ze wschodu, z południa, z północy albo prosto z Europy. Linia graniczna wzdłuż Rio Grande została ustalona dopiero w drugiej połowie XIX w., po wojnie meksykańsko- -amerykańskiej, ale pozostawała praktycznie niestrzeżona przez kolejne dziesięciolecia. Gdy pierwszy raz podróżowałem przez południowe stany, uderzyło mnie odkrycie, że Dziki Zachód nadal istnieje. Jeżdżąc podrzędnymi drogami przez Teksas i Arizonę, godzinami nie mijałem żadnego auta, żadnego budynku. Po horyzont rozciągała się sucha, znaczona rachitycznymi krzaczkami i kaktusami ziemia. W parku narodowym Big Bend przeszedłem przez Rio Grande do Meksyku. Tam, na brzegu wśród skał, siedział człowiek w sombrero i śpiewał. Pudło od gitary, do którego później wrzuciłem mu dolara, położył po stronie amerykańskiej. Wieczorem przeszedł do USA, zebrał zarobioną kasę i wrócił do wsi. Nie miał zamiaru emigrować.

Militaryzacja najczęściej przekraczanej granicy na planecie zaczęła się dopiero po 11 września 2001 r. Ówczesny prezydent George W. Bush włączył straż graniczną do nowo powołanego departamentu bezpieczeństwa wewnętrznego. Border Patrol dostał więcej pieniędzy, więcej broni i więcej ludzi. W latach 2004-2010 liczba oficerów w służbie zwiększyła się dwukrotnie. W tym samym czasie ruszyła konstrukcja tzw. bariery – w regionach, w których jest najwięcej nielegalnych przejść, stawia się wysokie zbrojone siatki i mury. Liczba nielegalnych przejść spada. Liczba ofiar śmiertelnych rośnie.

Oscar, Meksyk, lat 15: „Szliśmy w nocy, pamiętam pełnię księżyca i płacz dzieci, które nie chciały dalej iść. Kojot krzyczał, że zostawi je na pustyni, że nie będzie czekał na nikogo; kto przestaje iść, zostaje sam. W dzień spaliśmy w wątłym cieniu, jaki dawały suche drzewa. Była z nami kobieta w ciąży. Przestała iść drugiej nocy, został z nią jakiś mężczyzna. Trzeciej nocy skończyła mi się woda. Szedłem i ściskałem w dłoni różaniec. Nad ranem w oddali zobaczyliśmy autostradę”. – Militaryzacja granicy nie zatrzyma migracji – mówi Betzi Younglas z organizacji Humane Borders. – Szmuglowanie ludzi odbywa się po prostu coraz dalej od tradycyjnych szlaków, w coraz trudniejszym terenie z dala od naturalnych źródeł wody.

Na poparcie swoich słów Younglas pokazuje mapę, na której Humane Borders zaznacza miejsca, gdzie znajdowane są ciała. Tylko na terenie Arizony w ostatnich dziesięciu latach znaleziono szczątki ponad 2 tys. osób. Z reguły są to wysuszone na wiór szkielety. Większości nie udaje się zidentyfikować, przy kościach nie ma żadnych dokumentów. Faktyczna liczba ofiar granicy jest o wiele większa, bo pustynia skrywa nieznaną liczbę nigdy nieodnalezionych ciał. W książce „The Devil’s Highway” Luis Alberto Urrea opisuje, jak umiera się na pustyni. Bardzo powoli. Temperatura ciała wzrasta. Serce pompuje niemal całą krew do skóry, żeby ją ochłodzić. Robisz się czerwony, pękają żyłki oczne. Zaczynasz piec się żywcem, aż mózg w odruchu samoobrony odłącza maszynę: mdlejesz. – Wypychanie migrantów coraz dalej w niedostępną dzicz jest jak podrzucanie wilkom mięsa – mówi Juanita Molina, szefowa organizacji Border Action Network. – Ta pustynia dosłownie połyka ludzi – kwituje Geoff Boyce z organizacji No More Deaths.

Fermina, 40-latka z Gwatemali, przeszła przez granicę w 2006 r. Osiadła w Phoenix. Wkrótce dołączyli do niej najstarszy syn i córka. Najmłodszy Omar został z babcią. Miesiącami błagał ją, żeby zapłaciła za kojota. W końcu uległa. Autobusami dotarł do Altar w Meksyku. Wyruszyli przez pustynię w pierwszych dniach lipca, w samym środku lata. Po tygodniu do Ferminy zadzwonił kojot. Powiedział, że przyjaciółka Omara, która szła z nim, osłabła i nie mogła dalej iść. Omar został z nią. Kojot mówił, żeby się nie martwić, że znajdzie ich straż graniczna, będą cali i zdrowi. Na następny telefon Fermina czekała dwa lata.

NIEBO

Dzieci z Ameryki Środkowej wyłapane przez Border Patrol trafiają do posterunków straży. Tam zostają przesłuchane i przechodzą podstawowe badanie medyczne. Większość przybyszów z Meksyku jest automatycznie odsyłana z powrotem. Ale dzieci z krajów niegraniczących z USA przerzucane są dalej do jednego z dziesiątek obozów przejściowych wzdłuż granicy. Dostają tam czyste ubranie, posiłki i opiekę medyczną. Aktualnie w obozach przebywa ponad 50 tys. osób. Wszystkie placówki są przepełnione. W Kalifornii, Teksasie i Oklahomie swoje baraki udostępniła dodatkowo armia. Amerykańska Unia Swobód Obywatelskich (ACLU) alarmuje, że w niektórych obozach warunki sanitarne są fatalne, dochodzi do psychicznej i fizycznej przemocy wobec dzieci. Unia złożyła pozew w imieniu ponad setki nieletnich. Są w nim doniesienia o niedożywieniu, upokarzających przeszukaniach nago, dotykaniu narządów płciowych, rasistowskich wyzwiskach czy zmuszaniu do picia wody z toalety. W teksańskim Nogales ponad 800 dzieci mieszka w byłym magazynie, na podłodze, na ułożonych jeden obok drugiego cienkich niebieskich materacach. Część z nich trafi do rodzin mieszkających w USA. Inne tygodniami będą czekać na rozprawę przed sądem imigracyjnym. Jeszcze inne na deportację. Te, którym uda się zostać w Stanach, od razu zabiorą się do roboty. W nowojorskich knajpach pracowałem z Latynosami, z których najmłodsi mieli po 13 lat. Żaden się nie obijał. Najtwardszy od sześciu lat ugniatał pizzę w systemie 12 godzin dziennie siedem dni w tygodniu, bez jednego dnia przerwy. Większość pieniędzy wysyłali do rodziny w kraju. Niektórzy zostają w USA na zawsze. Populacja nielegalnych imigrantów liczy dziś ponad 11 mln ludzi. Żyjąc na fałszywych zielonych kartach, zakładają rodziny, biorą kredyty, budują domy, posyłają dzieci do szkół. Realizują amerykański sen. Nie ma dla nich żadnej możliwości legalizacji pobytu, choć wielu trafiło do Ameryki w wieku kilku lat i spędzili tu całe dorosłe życie.

Niektórzy nie znają nawet hiszpańskiego. Kongres od dziesięciu lat nie potrafi dogadać się w sprawie reformy imigracyjnej. Jedynym konsekwentnym działaniem, jakim może pochwalić się administracja, są deportacje. Od początku swoich rządów Barack Obama deportował już prawie 2 mln nielegalnych.

Wielu z wyrzuconych znów spróbuje przejść przez granicę. Do centrum medycyny sądowej w arizońskim Tucson codziennie trafiają nowe szczątki ludzi znalezionych na pustyni. Zespołowi doktora Grega Hessa udaje się zidentyfikować 68 proc. z nich. To właśnie od Hessa Fermina, która od dwóch latach czekała na wieść o swoim 13-letnim synu Omarze, dowiedziała się, że został odnaleziony i zidentyfikowany dzięki pomocy konsulatu Gwatemali. Pojechała odebrać jego kości, a potem pochowała je w Phoenix z wiarą, że jej syn poszedł do nieba. �

OPOWIEŚCI BOHATERÓW ZACZERPNĄŁEM Z RAPORTU ONZ „CHILDREN ON THE RUN” (2014), Z AMERYKAŃ- SKICH MEDIÓW I Z MATERIAŁÓW WŁASNYCH.

Artykuł ukazał się w numerze 30  /2014 tygodnika "Wprost".

Najnowszy numer "Wprost" jest dostępny w formie e-wydania.
Najnowszy "Wprost" jest  także dostępny na Facebooku.
"Wprost" jest dostępny również w wersji do słuchania.

Tygodnik "Wprost" można zakupić także za pośrednictwem E-kiosku
Oraz na  AppleStore  GooglePlay