Rozmowa z ks. Janem Kaczkowskim. "Bóg nie jest załatwiaczem naszych problemów"

Rozmowa z ks. Janem Kaczkowskim. "Bóg nie jest załatwiaczem naszych problemów"

Dodano:   /  Zmieniono: 
Ksiądz Jan Kaczkowski (fot. zdjęcie ilustracyjne z nr 52 tygodnika "Wprost") 
- Każdemu polecałbym wizualizowanie swojej śmierci. Wyobraźmy sobie, że dowiedzieliśmy się, że mamy umrzeć za trzy tygodnie o 15.20. Zastanówmy się, co do tego czasu uda nam się zrobić? Komu przebaczyć, kogo poprosić o przebaczenie, jakie relacje uporządkować? – mówił w rozmowie „Wprost” ks. Jan Kaczkowski, dyrektor hospicjum pw. św. Ojca Pio w Pucku. Duchowny zmarł w poniedziałek 28 marca. Miał 38 lat.

Joanna Miziołek: W święta Bożego Narodzenia będzie ksiądz czekał na cud?

Ks. Jan Kaczkowski: W jakim kontekście?

Swoim własnym. Myśli ksiądz o uzdrowieniu?

Nie. Uważam, że pan Bóg bardzo rzadko odwołuje się do cudów spektakularnych. W mojej głowie jest cud pełzający. To, że żyję ponad trzy lata w niezłej formie z glejakiem czwartego stopnia, to już jest jakiś cud, który pełza. Jeżeli Panu Bogu będzie potrzebny cud spektakularny, że któregoś razu się obudzę i będę wolny od choroby, to go dokona. Nie mogę Go do tego zmuszać.

Cudem była operacja, którą ksiądz przeszedł?

Ja bym tak tego nie nazwał. To była wypadkowa umiejętności lekarskich i łaski bożej – więc pewnie też jakiś element cudu i tego, że Pan Bóg miał wobec mnie jakiś plan, żebym przeżył.

Mówił ksiądz kiedyś, że Bóg nie jest załatwiaczem kłopotów. Ale pewnie w hospicjum wielu wierzy w uzdrowienie.

Myśli pani, że na to czekają?

Tak.

To zaskoczę panią, że nie. Pacjenci bardzo zdroworozsądkowo oceniają swój stan zdrowia i szanse wyzdrowienia. Rzadko kiedy tupią na Pana Boga, żeby zrobił cud. Częściej robią to ich rodziny. Pan Bóg nigdy nie działa wbrew naturze. Bo sam stworzył tę naturę i jej prawa. Gdyby je notorycznie łamał, to byłoby nielogiczne.

Spektakularne cuda też są wbrew tej naturze. A jednak się zdarzają.

Zdarzają się, jeśli są potrzebne Panu Bogu do zbawienia konkretnej osoby czy grupy ludzi, ku pożytkowi Kościoła świętego lub dla zbawienia całego świata.

Założył ksiądz hospicjum w Pucku, non stop pomaga chorym. Nie ma ksiądz czasu na swoje problemy, bo zajmuje się problemami innych? Tak to działa?

Chyba nie. Moje problemy są zawsze ze mną. Nie mogę się od nich odkleić. Staram się nie epatować moją chorobą. Idę do chorych jako kapelan. Przecież nie będę się licytował przy łóżku pacjenta, kto jest bardziej chory. Brak mi na to czasu. Gdyby psychoanalityk położył mnie na leżance, to pewnie powiedziałby mi, dlaczego żyję w takim pędzie. Nie sądzę, żeby choroba coś zmieniła. Ja zawsze pędziłem.

Już przy pierwszym spotkaniu z księdzem można to zauważyć. Na wywiad umawialiśmy się przez pięć minut i zastrzegał ksiądz, żeby odbył się dziś przed 16. Nie warto tracić czasu?

Przede wszystkim chciałem się wyspowiadać, bo umówiłem się z młodym, wspaniałym księdzem, który mnie uczciwie wyspowiadał. A po drugie, muszę się wstrzelić z czasem między obiad a mszę.

Rozmawia ksiądz z nieuleczalnie chorymi. Czy mówi ich bliskim, jak mają się przygotować do śmierci?

Jeśli mnie o to proszą, to tak.

Co im ksiądz mówi?

Musiałbym wygłosić na ten temat półtoragodzinny wykład akademicki. Do każdej osoby trzeba podchodzić indywidualnie. Na pewno nie rozmawiam z nimi tak jak z dziennikarką. Mówię im, że trzeba zdać sobie sprawę, że pewne rzeczy są nieuchronne. Może to dziwnie zabrzmi, ale każdemu polecałbym wizualizowanie swojej śmierci. I tu nie chodzi o takie kościelne straszenie, że wszyscy umrzecie. Tylko namawiałbym, by wyobrazić sobie, że dowiadujemy się, iż mamy umrzeć nie jutro, ale za trzy tygodnie o 15.20. Zastanówmy się, co do tego czasu uda nam się zrobić? Komu przebaczyć, kogo poprosić o przebaczenie, jakie relacje uporządkować? Choćby te finansowe.

Gdy pacjenci słyszą, że zostały im tylko miesiące życia, to na pewno w pierwszym momencie są przerażeni.

Żyjemy w kulturze bioetycznej polskiej, a nie anglosaskiej. Jeśli chodzi o prawdę, to nigdy nie strzela się konkretnymi datami. A w Anglii czy Stanach mówi się chorym wprost, że na przykład zostały im dwa miesiące. Medycyna to nie matma. Tu nie da się wszystkiego wyliczyć. Gdy pacjenci pytają, ile im zostało, to uczciwie odpowiadam: bardziej miesiące niż lata. Co nie znaczy, że z tych miesięcy nie może się uzbierać dobry rok z kawałkiem. Czasem mówię, że zostały bardziej tygodnie niż miesiące. To nie muszą być cztery tygodnie. Może być ich sześć, osiem, dziesięć, dwanaście. I będą to przyzwoite miesiące.

Często ksiądz powtarza, że hospicjum nie jest domem śmierci, bo 20 proc. osób z niego wychodzi.

Powtarzam, że hospicjum to nie one way ticket. Bo przecież my tutaj ludzi leczymy. Choć trochę inaczej niż w leczeniu onkologicznym, przyczynowym. Poprawiamy jakość życia, która je wydłuża. Bywa, że pacjenci na tyle lepiej się czują, że są wypisywani do domu. A stan części z nich na tyle się poprawia, że można rozważyć powrót do leczenia nowotworu.

Gdy pacjent słyszy diagnozę i przestaje walczyć, to na czym się skupia? Na cierpieniu?

A dlaczego trzeba założyć, że jak pacjent słyszy diagnozę, to przestaje walczyć?

Trudno walczyć, gdy słyszy się, że zostały dwa miesiące życia.

Trzeba walczyć podczas tych dwóch miesięcy i realizować cele krótkoterminowe. Czyli że będzie dużym sukcesem, gdy pacjent dożyje urodzin za dwa miesiące. I czekamy na te urodziny. Kolejnym zadaniem dla nas będzie oczekiwanie na przyjazd córki ze Stanów. I tak mija kolejny miesiąc. Odhaczamy te wszystkie małe sukcesy, które udaje nam się zrealizować. Najtrudniejszym momentem wcale nie jest moment diagnozy, ale ten, gdy przechodzi się z leczenia przyczynowego do objawowego. Wtedy pacjent myśli, że to oznacza koniec. Rozpoznanie raka jest wstrząsem, ale zaraz po tym chory jest aktywnie leczony. Wtedy przychodzi nadzieja. Gdy leczenie przyczynowe zostaje zakończone, chory znów myśli, że to koniec życia. Trzeba go wówczas przekonać, że nie jest człowiekiem konającym, że człowiekiem konającym, że nadal walczy o życie. Bo chodzi o medyczne podniesienie standardu i długości jego życia. O to, by jak najdłużej został z nami w dobrej kondycji.

Musi sobie ksiądz radzić z emocjami pacjentów i ich najbliższych. Czy one dodatkowo księdza nie obciążają?

Nie. Bo wtedy zajmuję się ich emocjami, a nie swoją chorobą.

Choroba sprawiła, że stał się ksiądz twardym człowiekiem?

Zawsze byłem dość twardy. Uodporniłem się na łzy. Zwłaszcza gdy są to łzy histeryczne. Nie znoszę, jak płaczą przy mnie kobiety. Jestem wtedy zły i je opieprzam.

Ksiądz opieprza? Jak?

„Proszę się ogarnąć. Proszę nie płakać. Są inne ważniejsze rzeczy niż roztkliwianie się nad sobą. Bo ważna jest najbliższa pani osoba, a nie pani przeżycia”.

Potrząśnięcie zawsze pomaga?

Często tak. Słyszą: „Nie ty jesteś ważna, ale twoja mama, twój brat, ten, który cierpi i choruje. Twoje cierpienie jest ważne, ale w tym momencie musimy się skupić na tym, co dobrego możemy zrobić dla osoby, która naprawdę choruje”.

Jak ludziom, którzy nie wierzą w życie po śmierci i uważają, że wraz ze śmiercią czeka ich koniec świata, dodać nadziei, otuchy?

Zawsze wtedy wychodzę od mówienia o miłości, której każdy z nas doświadczał. A jeśli nie doświadczał, to jej pragnął. I na miłości ludzkiej buduję perspektywę nadprzyrodzoną. Każdy z nas – choćbyśmy się określali jako niewierzący – albo miał doświadczenie ogromnej, bezwarunkowej miłości kogoś najbliższego, albo nawet jeżeli nie miał, był niekochany i potwornie samotny przez całe życie – to za wielką miłością tęsknił. I do tego się odwołuję.

Śmieje się ksiądz z tego, że mówią o nim onkocelebryta?

Jasne, sam to wymyśliłem.

Jakie ksiądz ma marzenia?

Właśnie stygnie mi piątkowa ryba, a chciałbym ją zjeść. Chciałbym też nie przewrócić się przy ołtarzu, jak miało to miejsce ostatnio. Wtedy strasznie się potłukłem. Marzę, żebym miał siłę wygłosić zapowiedziane rekolekcje, żebym miał siłę doturlać się do końca roku i jeżeli opatrzność będzie łaskawa, dożyć wiosny.

Boże Narodzenie to dla chorych trudny czas. Jak wnieść radość do hospicjum?

A dlaczego, do jasnej cholery, wszystko musi być radosne? Nie musi być. Czy pewne przeżycia nie mogą być refleksyjne?

Na pewno są refleksyjne, ale też smutne, bo bliscy mają świadomość, że mogą to być ich ostatnie wspólne święta.

Nawet nie tyle mogą mieć świadomość, ale często mają pewność. Trzeba łapać chwile razem z kruchym opłatkiem w ręku. Nie ma co wspominać, jak te święta wyglądały w domu. Należy przestawić się na myślenie, że teraz przynieśliśmy dom do hospicjum i jesteśmy z tobą.