Wielka pompa finansowa

Wielka pompa finansowa

Dodano:   /  Zmieniono: 
Barack Obama (fot. White House) 
Prezydent Obama nie dogadał się z przywódcami europejskimi podczas zakończonego tydzień temu szczytu G20. Oni chcą stabilizować walutę, ograniczając wydatki państwa, on – ożywiać gospodarkę dotacjami budżetowymi. I to w sytuacji, gdy dług publiczny USA przekroczy 14 bln dolarów.
Europejczycy wystraszeni sytuacją w Grecji zobowiązali się do 2013 roku zmniejszyć swoje deficyty co najmniej o połowę, a do roku 2016 ustabilizować bądź zredukować wysokość długu publicznego w stosunku do PKB. Obama woli pompować publiczne pieniądze w rynek, wychodząc z założenia, że kiedy potężna amerykańska gospodarka znów nabierze rozpędu, wpływy budżetowe automatycznie wzrosną. W odwiecznej wojnie karnawału z postem – tak można nazwać dwie skrajne metody wpływania na gospodarkę: interwencjonizm państwa i maksymalne ograniczenie udziału rządu w ruchach na wolnym rynku – prezydent Obama jest sojusznikiem tego pierwszego. Twierdzi, że to pakiet stymulacyjny uchwalony z inicjatywy rządu zapobiegł katastrofie gospodarczej na miarę wielkiego kryzysu, a liczba bezrobotnych jest dzięki niemu o 2 mln mniejsza, niż byłaby, gdyby administracja pozostała bezczynna. Republikanie są odmiennego zdania. Uważają, że ów pakiet (według Białego Domu wart 787 mld dolarów, a według Kongresowego Biura Budżetu, czyli CBO – 862 mld) nie przyczynił się do poprawy sytuacji na rynku pracy, mimo że jednym z instrumentów wykorzystanych przez Obamę do pobudzania gospodarki była obniżka podatków dla drobnych przedsiębiorców, czyli to, co republikanie lubią najbardziej. Ale obniżki podatków wbrew koncepcjom ekonomii podaży spopularyzowanej przez Reagana niekoniecznie przekładają się na rozwój gospodarczy. W sytuacjach kryzysowych potencjalni inwestorzy zamiast inwestować, lokują pieniądze na kontach bankowych, gdzie pozostają niewykorzystane. Popyt zatem nadal spada, nowe firmy nie powstają, stare bankrutują wskutek spadku popytu i kryzys się pogłębia.

Współczesną gospodarkę z rozwiniętą sferą usług i handlu napędzają konsumenci, a tym program Obamy dał niewiele: rabaty podatkowe w wysokości 400 dolarów na osobę i 800 dolarów na rodzinę.

Trzeba jednak przyznać, że część pieniędzy poszła na programy rozwoju nowych technologii, alternatywnych źródeł energii i telekomunikacji oraz projekty robót publicznych, m.in. budowę dróg, mostów, linii elektrycznych i światłowodowych, które mają nakręcić koniunkturę.

Poza politycznymi przeciwnikami prezydenta mało kto ma wątpliwości, że pakiet pomógł Ameryce przetrwać najtrudniejsze chwile i wyjść na prostą. Co ciekawe, Centrum na rzecz AmerykańskiegoRozwoju wyliczyło, że wielu republikanów, którzy ostro krytykują ustawę, na lokalnym poletku próbuje przypisać sobie jej pozytywne efekty. Dyscyplina fiskalna prawicy, która przy każdych wyborach zarzuca lewicy rozrzutność, jest mitem. Obie strony równie chętnie zatwierdzają w ustawach budżetowych miliardy dolarów na kiełbasę wyborczą (po amerykańsku: „pork barrel", czyli solona świnina; termin wziął się od zwyczaju nagradzania w ten sposób niewolników).

Tymczasem deficyt budżetowy i dług publiczny biją kolejne rekordy. W lutym Kongres zgodził się zwiększyć zadłużenie Stanów Zjednoczonych o 1,9 bln dolarów, do 14,3 bln dolarów. To oznacza wzrost zadłużenia na głowę o 6 tys. dolarów (obecnie wynosi ono ponad 41 tys. dolarów na obywatela). Dwa biliony dolarów starczą tylko na rok. Ameryka będzie żyła za pieniądze pożyczone w połowie od Chin oraz innych krajów kupujących amerykańskie obligacje skarbowe. – Ten dług spadnie na nasze dzieci i wnuki – lamentował szef republikanów w izbie niższej parlamentu.

Jednocześnie jednak Barack Obama próbuje przeforsować ustawę o kontroli systemu finansowego, która utknęła w Senacie. Jeśli prezydentowi się nie uda, Stanom Zjednoczonym grozi kryzys finansowy gorszy niż ten jesienią 2008 roku – straszy raport Instytutu Roosevelta, którego szefem jest noblista Joseph Stiglitz.

Dokument zaleca, by banki musiały utrzymywać 15-25 proc. aktywów w płynnym kapitale, a rząd ograniczył monopolizację sektora i zaostrzył kontrolę nad rynkiem instrumentów finansowych nowej generacji. Obama, co zabawne, poprosił bankierów o poparcie ustawy ograniczającej ich swobodę w manipulowaniu kapitałem. Bankierzy pokiwali głowami, po czym poszli udzielać pożyczek wysokiego ryzyka, asygnować śmieciowe derywaty i brać za to wielomilionowe premie.

Nawet jeśli prezydent reformę przeprowadzi, to siłą rzeczy będzie ona połowiczna. Próby zdyscyplinowania finansistów, którzy wymyślili nawet derywaty pogodowe – instrumenty kredytowe zależne od pogody – zostaną skrytykowane jako próby dławienia swobody gospodarczej. Zresztą nawet doradcy prezydenta, sami wywodzący się z Wall Street, szczerze wierzą, że dobrobyt buduje się, spekulując na giełdzie, nie zaś produkując coś czy wymyślając nowe technologie. A to znacznie ogranicza możliwość manewru.