Witajcie w Betontustanie

Witajcie w Betontustanie

Dodano:   /  Zmieniono: 
W wojnie paragrafowej o ogródki działkowe chodzi jakoby o to, by miasta rosły w siłę, a ludzie – czyli my, szeregowi mieszkańcy - żyli dostatniej. Wolne żarty. My, szarzy mieszczanie, na likwidacji ogródków możemy tylko stracić. Zyskają ci, którzy tereny te przejmą: bogaci inwestorzy.
Orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego, kwestionujące niemal połowę przepisów Ustawy o rodzinnych ogrodach działkowych, jest - można przyjąć - formalnie bez zarzutu. Jeśli ustawa jest sprzeczna z Konstytucją, należy ją zmienić. Trudno się też dziwić, że państwo podważa monopolistyczną pozycję Polskiego Związku Działkowców – niechciany spadek po PRL-u. Rzecz w tym, że podjęta lege artis i, w co wierzę, z dobrą wolą decyzja (TK w uzasadnieniu podkreślał, że brał pod uwagę dobro działkowiczów, w znacznej mierze osób starszych) otwiera furtkę do działań szkodliwych dla nas wszystkich. Furtkę, którą jeszcze możemy przymknąć, choć szanse na to są małe.

Aby nikt nie pozbawił nas naszych praw, złymi przepisami dopuszczając do pogorszenia jakości życia w mieście, musimy patrzeć władzy na ręce. Trybunał Konstytucyjny ustalił cezurę 18 miesięcy na napisanie Ustawy o rodzinnych ogrodach działkowych od nowa. Jeśli lobbyści wielkiego kapitału zdołają wpłynąć na kształt nowego prawa - 966 tysiącom działek o łącznej powierzchni ponad 43 tysięcy hektarów (według szacunków z początku ubiegłego roku) grozi status atrakcyjnego terenu pod zabudowę.

Politycy uspokajają, że nie mamy się czego bać. Paweł Olszewski z PO zapewnia, że działkowicze mogą spać bez lęku  – nikt im niczego nie odbierze. Wtóruje mu Ewa Kopacz. A my wiemy przecież, że politycy zawsze dotrzymują słowa - zwłaszcza gdy patrzą głęboko w oczy… Moglibyśmy więc ufnie ułożyć się do snu, pewni, że reprezentanci narodu czuwają nad naszymi interesami, gdyby nie niepokojące sprzeczności w zeznaniach. Reprezentujący te same co Olszewski i Kopacz barwy Stefan Niesiołowski mówi bez ogródek, że działki należy przenieść na obrzeża miast, bo blokują rozwój miast. I nazywa tę eksmisję kompromisem.

Przyznają państwo, że w takiej sytuacji raczej trudno o zaufanie do władz.

Ufność żadną miarą nie byłaby tu na miejscu, nawet gdyby Niesiołowski nie zdobył się na szczerość. Sytuacja jest klarowna - w tym równaniu nie ma niewidomych. Ogródki działkowe to w wielu przypadkach szalenie atrakcyjne dla deweloperów tereny miejskie, nierzadko w dobrych dzielnicach – patrz choćby iście bajkowy kwartał cichej zieleni przy ul. Idzikowskiego na warszawskim Mokotowie. I o to naprawdę tu chodzi. Rzecz w tym, że wbrew opinii pana Niesiołowskiego wybetonowanie terenów działkowych – budowanie na ich miejscu ekskluzywnych osiedli zamkniętych, dzielnic biurowych, galerii handlowych czy banków, bo do tego się to sprowadza – nie ma nic wspólnego z rozwojem miasta. To oznacza wręcz zwijanie miasta, bo obniża standard życia jego mieszkańców. Wszystkich - nie tylko ubogich emerytów, którym działki zabrano.

Wiedzą o tym władze miast w państwach, które etap kultu betonu mają już szczęśliwie za sobą. Często za gigantyczne wręcz pieniądze wykupują z rąk prywatnych tereny zabudowane po to, zamienić je z powrotem w zielone – jak pewnie widzi to poseł Niesiołowski – „nieużytki”. Bo nikt tam nie ma dziś wątpliwości, że miasto bez licznych obszarów zielonych zwyczajnie umiera. Kto może - prędzej czy później ucieka z cementowych dżungli na działkowe przedmieścia. Ogródki nie są zatem potrzebne wyłącznie emerytom i zubożałym rodzinom, których nie stać na weekendową podróż za miasto, o wakacjach nie wspominając – choć samo to wystarczyłoby, aby o nie walczyć. To oazy ciszy i odpoczynek dla oczu wszystkich okolicznych mieszkańców. Filtry spalin. Nierzadko kluczowe aorty w ciągach wentylacyjnych metropolii, duszących się za sprawą gęstej, wysokiej zabudowy. Lęgowiska ptaków. Ulubione spacerowiska. W postcorbusierowskich miastach-blokowiskach, gdzie często nie znają się ze sobą nawet mieszkańcy z tej samej klatki schodowej, ogródki działkowe to dla wielu naturalny obszar socjalizacji.

To wszystko możemy stracić. Nie da się tego przeliczyć na żadne pieniądze z podatków, których pewnie użyją zaraz jako argumentu lobbyści „zagospodarowywania odzyskanych przez miasto atrakcyjnych terenów pod zabudowę”. Choć jeśli mowa już o pieniądzach, spytajcie, co sądzą o likwidacji działek mieszkańcy okolicznych osiedli – w których ceny mieszkań spadną natychmiast, gdy ciszę i zieleń za oknem zastąpi cień biurowca.

Tyle strat, których nie sposób zrekompensować niczym.

Jedyną szansą na rozsądny kompromis byłyby przepisy pozwalające na taką adaptację terenów działkowych, by te zachowały swój zielony charakter, jednocześnie oferując więcej atrakcji mieszkańcom. Czyli na przykład przekształcenie części działek w - otoczone pozostałymi ogródkami – parki, lub wytyczenie wśród nich dostępnych dla każdego tras spacerowych/rowerowych (dziś są to często tereny zamknięte). W tym kierunku trzeba szukać rozwiązań. Ale czy jest ku temu wola?

Jeśli lobbyści deweloperów, którzy od dawna ostrzą sobie na owe działki zęby, zakulisowo wpłyną na polityków, skorzysta na „rozwoju miast” jedynie garstka tych, którym już dziś niczego nie brakuje. Tych, którzy od dawna mieszkają poza zgiełkiem miast, wybetonowanych niemal do cna. W domkach z własnym ogródkiem.