EUROLUCJA

Dodano:   /  Zmieniono: 
"Zbudujmy coś na kształt Stanów Zjednoczonych Europy" - zaproponował 19 sierpnia 1946 r. w Zurychu sir Winston Churchill. Londyński "The Times" nazwał wówczas tę propozycję "oburzającą".
55 lat później tę ideę zaczęto wreszcie realizować. Osnową Stanów Zjednoczonych Europy stała się wspólna waluta. Setkami opancerzonych samochodów i pociągów, nadzorowanych przez satelity i ochranianych przez oddziały wojska oraz policji, zaczęto rozwozić do banków i urzędów pocztowych 14,5 mld banknotów i 50 mld monet o łącznej wartości 664,2 mld euro.

Godzina "E", czyli pożegnanie z Europą walut narodowych

Gdyby do pociągu załadować tylko partię pieniędzy przeznaczonych dla Niemiec, musiałby on mieć 5,2 tys. wagonów! Nawet maleńki Luksemburg, mający zaledwie 450 tys. obywateli, musiał wydrukować 50 mln banknotów euro. Na dodatek cała operacja swym zasięgiem wykraczała daleko poza geograficzne granice Europy. Hiszpanie musieli dostarczyć papierowe banknoty i bilon na Wyspy Kanaryjskie, Portugalczycy na Azory, a francuskie fregaty wojenne popłynęły z euro do departamentów zamorskich: Martyniki, Gwadelupy, Gujany i na Reunion. "Fizyczne" wprowadzenie euro (w rozliczeniach międzybankowych wspólny pieniądz zadebiutował już na początku 1999 r.) to największe w historii przedsięwzięcie logistyczne, ale i wielki eksperyment socjotechniczny. Nową walutą będzie się posługiwać ponad 300 mln ludzi, mówiących 9 językami i zamieszkujących 12 krajów o łącznej powierzchni 2,3 mln km2. Z dnia na dzień znika 12 narodowych walut, w tym grecka drachma o tradycji liczącej sobie 2650 lat czy francuski frank, wprowadzony w epoce karolińskiej.

Euro, czyli ostatnia szansa Europy

- Mieszkam w Nadrenii, tuż przy granicy z czterema krajami. To fantastyczne, że odwiedzając je, nie będę musiał już dokonywać uciążliwych przeliczeń cen i wymiany pieniędzy - cieszy się producent telewizyjny Heino Grandisch. Ocenia się, że tylko Niemcy podróżujący po Europie tracili co roku 2 mld marek z tytułu kosztów wymiany walut w bankach i kantorach. W ten sam sposób zaoszczędzą firmy, a eksporterzy przestaną się bać, że z dnia na dzień ich waluta się wzmocni, co pożre zyski ze sprzedaży towarów i usług do innych krajów strefy euro. Przede wszystkim jednak euro może być trampoliną, dzięki której gospodarki eurolandu odbiją się od dna recesji. - Nominowanie wszystkich cen w euro zmusi systemy gospodarcze do poprawy efektywności, bowiem ułatwi porównania i obnaży ich rzeczywistą kondycję oraz wszystkie słabe punkty - uważa Hanna Gronkiewicz-Waltz, wiceprezes EBOiR. - Przy takiej mobilności, jaką daje wspólny pieniądz, klienci będą po prostu robili zakupy tam, gdzie jest taniej - ocenia Andrzej S. Bratkowski, wiceprezes NBP.
Francuz z Lotaryngii zobaczy, że po przejechaniu kilkudziesięciu kilometrów do Niemiec będzie mógł kupić tego samego golfa o tysiąc euro taniej niż u siebie. Fin nie wybierze się wprawdzie do Hiszpanii tylko po to, by butelkę whisky Johnnie Walker nabyć za 9,55 euro, a nie za 27,7 euro, lecz zacznie się zastanawiać, czym spowodowana jest taka różnica cen. Wyjdzie wówczas na jaw, gdzie podatki pośrednie są wysokie, gdzie wysoką marżą sprzedawcy rekompensują sobie koszty zatrudniania pracowników lub nieefektywność działania firm. Francuzi przekonają się na przykład, że za luksus 35-godzinnego tygodnia pracy płacą z własnej kieszeni, a Niemcy zrozumieją, że rozdęty system emerytalny i najwyższe w unii koszty pracy osłabiają konkurencyjność ich firm.

- Spadek kursu euro w stosunku do dolara o około 20 proc. to nie przypadek. Inwestorzy bardziej ufają stojącej za dolarem gospodarce USA, bo Amerykanie pracują dłużej i wydajniej niż Europejczycy, wyprzedzają ich o kilka długości w dziedzinie nowych technologii - tłumaczy prof. Wojciech Bieńkowski, kierownik Zakładu Gospodarki Amerykańskiej Szkoły Głównej Handlowej.

Styczeń 2002 r. będzie dla eurolandu początkiem obniżania podatków i demontażu mechanizmów państwa opiekuńczego w gospodarce. Bez tego nie uda się pobudzić wzrostu gospodarczego, który w 2002 r. w strefie euro ma wynieść zaledwie 0,7-1,7 proc. PKB.

Euro, czyli koniec polityzacji gospodarki

Gdyby Polska już dziś należała do eurolandu, PSL, UP czy LPR nie obwiniałyby o wszystko Rady Polityki Pieniężnej, lecz musiałyby się zabrać do rzeczywistego równoważenia budżetu, reformowania gospodarki, podatków oraz obciążeń socjalnych. Państwa strefy euro muszą bowiem ograniczać deficyt budżetowy i zaostrzać politykę fiskalną, aby umożliwić Europejskiemu Bankowi Centralnemu (EBC) obniżenie stóp procentowych w strefie euro.

Jeszcze przed wprowadzeniem euro w transakcjach bezgotówkowych kraje, które przystąpiły do unii gospodarczej i walutowej, musiały zredukować deficyt budżetowy (w dużej mierze poprzez cięcie wydatków socjalnych) poniżej 3 proc. PKB i obniżyć inflację. Utworzenie niezależnego banku centralnego pozbawiło polityków możliwości majstrowania przy polityce monetarnej.

Jeszcze w sierpniu 2001 r. Milton Friedman, amerykański noblista w dziedzinie ekonomii, mówił w wywiadzie dla "Corriere della Sera", że euro to wielka pomyłka, gdyż ustalanie jednego poziomu stóp procentowych dla tak różnych państw, jak Irlandia (która dzięki wzrostowi gospodarczemu na poziomie 6-10 proc. rocznie może wytrzymać nawet twardą politykę pieniężną) i Włochy (potrzebujące w tej materii większej elastyczności), doprowadzi do konfliktów. Pojawia się bowiem niebezpieczeństwo tzw. szoków asymetrycznych - gdy w jednym kraju gospodarka szybko się rozwija, a z inflacją walczy się za pomocą wysokich stóp procentowych, w innym może panować recesja, rodząca pokusę pobudzania wzrostu niskimi stopami. Tymczasem dla obu tych państw stopy procentowe są ustalane na jednakowym poziomie.

Na szczęście - o czym zapewnienia Wim Duisenberg, szef EBC - gospodarki strefy euro zaczynają się już synchronizować. W 2002 r. różnice w tempie wzrostu PKB w 12 krajach nie powinny przekraczać 4 proc., a inflacja - 1,8 proc. "Z powodu jednolitej polityki pieniężnej konstruowanie budżetu stanie się trudniejsze. Państwa unii będą dążyć do zbilansowania budżetu, a co najmniej zmniejszenia deficytu do 1 proc. PKB. Nie będą już w gospodarce potrzebni "cudotwórcy", a jedynie sprawni zarządcy, poruszający się w wyznaczonych ramach" - przewidywał w marcu 2000 r. podczas wykładu w Polsce Robert Mundell, kanadyjski ekonomista, który jako twórca teorii optymalnych obszarów walutowych (w 1999 r. otrzymał za nią Nagrodę Nobla w dziedzinie ekonomii) przyczynił się do powstania euro.

- Wszystkie reformy, które wymusi wprowadzenie nowej waluty, wyjdą europejskim gospodarkom na zdrowie. Za kilka lat przedsiębiorstwa ze strefy euro mogą się stać tak samo dynamiczne i konkurencyjne jak amerykańskie - przewiduje Rafał Antczak, ekonomista z CASE.

Euroland, czyli Ameryka bis

Po wprowadzeniu wspólnej waluty Europa może zacząć konkurować z Ameryką, co nie udawało się jej przez ostatnie pół wieku. Dziś podstawową walutą rezerwową świata i symbolem potęgi jest dolar. Poza granicami Stanów Zjednoczonych krąży w gotówce 300 mld USD, co zapewnia Federal Reserve (bankowi centralnemu USA) ogromne dochody z tytułu emisji i sprzedaży pieniądza, a amerykańskim eksporterom bezpieczeństwo kursowe.

- Wraz z euro Stary Kontynent rzuca wyzwanie Ameryce - przekonuje Janusz Lewandowski, poseł PO. Na razie Amerykanie są spokojni. "Wyobraźmy sobie, że dwa banki mieszczą się na tej samej ulicy, a my chcemy któremuś z nich powierzyć oszczędności. Nowy (euro) przynosi zyski, ma nadwyżkę w handlu międzynarodowym i spore wierzytelności, a stary (dolar) jest pod kreską od 20 lat i jest winien różnym krajom 1,5 bln USD. Wybór jest niby prosty, ale czy można mieć pewność, że ten nowy bank będzie istniał za rok?" - pyta Jeff Faux, szef amerykańskiego Economic Policy Institute. Jak długo potrwa spokój Amerykanów?

Krzysztof Trębski Współpraca: Piotr Cywiński (Berlin) Jan Piński

Pełny tekst artykułu w numerze 997 tygodnika "Wprost"; w kioskach od 31 grudnia.