Szum wodospadu

Dodano:   /  Zmieniono: 
W zakładzie fryzjerskim u Stefana, w naszej podwarszawskiej mieścinie. Drewniana budka, jak muzeum z dawnych lat, pełna pożółkłych wycinków z gazet i luster pociemniałych od twarzy ludzi, którzy za długo oglądali egzekucję swoich włosów. Nowością jest telewizor, zawsze otwarty wisi w górnym lewym rogu. Stefan przypomina raka, nie chodzi, a suwa odnóża i kłapie szczypcami nad głową, zerkając co chwila w ekran, z którego właśnie kapie kremlowskie złoto. „To mamy, panie, nowego cara" – mówi. Ja na to: – Niby tak, ale jak Chińczycy docisną ich do ściany, to przytulą się do Europy, by w końcu przez osmozę jakoś się zeuropeizować. Już czas. Stefan unosi do góry szczypce i kciuk na znak, że się zgadza. Tak staje się wielka polityka między podwarszawskimi lasami.

*

Od lat słyszę, jak narasta wokół szum śmierci, jakby wzbierał wodospad, coraz gęściej umierają dalecy i bliscy. Tak odpłynął w niebyt Joshiho Umeda, polski Japończyk. Niemal całe swoje życie mógłbym wymigać migawkami z Joshihem. Miejsca tu brak, więc kręcę ruletkę czasu. 1968 r. – kolega student o skośnych oczach robi salto, trenował wtedy gimnastykę. 1973 r. – jestem świadkiem na ślubie jego i Agnieszki, dobrodziej i winowajca, poznałem ich z sobą, piję uroczyście trzy miseczki sake. 1976 r. – przepisujemy na cztery ręce pierwsze komunikaty KOR, klekot klawiszy starej maszyny zdaje się pukać do bram imperium. 1980 r. – odwozi mnie na Dworzec Centralny, z listem ludzi kultury solidaryzujących się ze strajkującymi, jadę do Stoczni. 1981 r. – karnawał trwa, zamartwia się, jak w fabrykach robotnicy patrzą na skośnookiego działacza „Solidarności".

Jego japońskość chłonęła jak gąbka wszystko co polskie, dobre i złe. Pił za wiele, nie po japońsku i tak tył, chełpił się jak szlachcic i miał szeroki gest. Po alkoholu i w gniewie zapominał polskiego języka z jednej, japońskiego z drugiej strony. Coraz bardziej samotny wśród tłumu przyjaciół i zagubiony, nie pojmując, że tak ważne dla Japończyka reguły gry i szczeble hierarchii, u nas są poplątane. Nigdy do końca nie nauczył się ich czytać, co wprawiało go w wielką konfuzję.

1981 r. – „noc długich łomów", krążę po zmarzniętej Warszawie z wieścią, że diabeł po kryjomu wyjada nas z mieszkań. Drzwi u Agnieszki i Joha są całe, tańczą pijane pary. Jakbym był na „Weselu” Wyspiańskiego, nikt nie słyszy, gdy wołam: „Znowu branka”. Rok 1982, w środku październikowej nocy na Rakowieckiej przysłuchanie, po roku mnie złapali, śledczy mówi: „Pana przyjaciel, obywatel Japonii, to już persona non grata, wydaliśmy go. Japoński łącznik, to pachnie sprawą o szpiegostwo… ”. 1975 r. – szepce mi na ucho w tajemnicy, przed chwilą wyszedł z dołka na Mostowskich, na początku podejrzany o szykowanie zamachu na Breżniewa, który przybył na zjazd PZPR (wszedł tam, udając japońskiego kamerzystę). Kiedy wprowadzono go do celi, jakiś kryminalista zapytał: „A ty za co”?. „Ja za zjazd” – zmiękczał słowa jak dziecko. „Nie mówiłem, że będzie ktoś ze zjazdu” – zawołał kryminalista. Kończąc grę z czasem, w finale wypada mi 1977 r. Rozmowa o polskim antysemityzmie, Joho wali pięścią w stół: „To ja padam ofiarą rasizmu, na wsi wołali za mną »Wietnamczyk, Wietnamczyk«”.

Zostaje po nas czasami garść anegdot, jeśli cokolwiek. Po cesarzu Marku Aureliuszu garść „Rozmyślań", są mi coraz bliższe, notował je w wojskowych obozach nad Dunajem, tylko dla siebie. Ten, co władał światem, widział, jak marne jest ludzkie królestwo, i że na wszystko trzeba patrzeć wysoko z góry, ale też z boku i z dołu: „Nieuniknione wisi nad tobą. Dopóki żyjesz, dopóki możesz – bądź dobry”. Karą za jego wrażliwość była okrutna bezsenność. Co za interes władać światem, w czasach gdy nie było stilnoksu...

*

Mój nowy, niezwykły czytelnik mieszka na granicy francusko-niemieckiej. Jest młody, ale jego biografią można obdarzyć kilka osób. Kiedyś w Legii Cudzoziemskiej, teraz w brygadzie, która o każdej porze dnia i nocy ratuje podziemne Niemcy, gdy staje się awaria. Pisze: „Pyta pan o Polaków tutaj, prawda jedna, smutna. Czasem ktoś chce pomóc, reszta dobić. Dlaczego środowiska bałkańskie, rosyjskie, tureckie trzymają się razem, pomagają sobie? Jeśli otworzyłbym polską knajpę, większość rodaków w sobotę pójdzie upodlić się do ruskiej, byle nie dać zarobić swojemu".

Wiele takich relacji z naszych emigranckich wysp. Taki klucz zdaje się już nie pasować do polskiego kontynentu. Tylko nie wolno patrzeć na naszą scenę polityczną. Spektakl z ukraińskiej okazji, w Sejmie emerytalne brednie opozycji. Jakby mogli, rozerwaliby Polskę na strzępy, sprzymierzyli się nawet z diabłem, by pohańbić braci. Jakie to szczęście, że teraz głęboko i bezpiecznie siedzimy w dziupli Europy, jak nigdy dotychczas. Czy długo tak jeszcze?

Więcej możesz przeczytać w 20/2012 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.