Flying Lotus w Warszawie - relacja

Flying Lotus w Warszawie - relacja

Dodano:   /  Zmieniono: 
We wtorek 23 czerwca 2015 r. w Warszawie miało miejsce niecodzienne wydarzenie dla fanów muzyki elektronicznej. W zasadzie także i dla całej reszty, bo główna postać wieczoru to artysta na tyle eklektyczny, charakterystyczny i nietuzinkowy, że zjednuje sobie fanów z każdej strony sceny muzycznej. Po 6 latach wrócił nad Wisłę, tym razem z nowym materiałem, noszącym pozornie mało przyjazny tytuł "You're Dead!". Mowa oczywiście o Flying Lotusie, a właściwie Stevenie Elisonie, poważanym i wpływowym producencie muzycznym z Los Angeles, którego twórczość wywiera niemały wpływ na aktualną muzykę elektroniczną, jak i scenę hiphopową w USA.
Obok niego w roli głównego supportu wystąpił Lapalux - Brytyjczyk, który również przyjechał ze swoim świeżo wydanym materiałem "Lustmore". Z powodu ogromnego zainteresowania wydarzeniem, te dwie persony zostały w Warszawie na dwa dni i tym samym ich występy można było oglądać dwa razy, dzień po dniu. Line-up imprez dopełniała rodzima reprezentacja - pierwszego dnia Teielte wraz z Wojtkiem Soburą, a także Buszkers, za to drugiego dnia wystąpili Michał Lewicki, duet Wants oraz Sovinsky i Diffriend. Miejscem imprez było klimatyczne wnętrze Teatru Studio w PKiN, sprawdzone w tego typu wydarzeniach m.in. podczas Festiwali Red Bull Music Academy. Organizacją wydarzenia zajęło się Going. i Music Of The Future, z pomocą licznych partnerów.
   
Skupiając się na dwóch głównych gościach: "Lustmore", czyli album, z którym przyjechał do nas Lapalux, to kawał porządnej elektroniki, mocno odchylonej w stronę ambientu i wypełnionej głębokimi, przestrzennymi dźwiękami. Momentami jest mroczniej i nieco nostalgicznie, częściej bardziej relaksująco, jednak praktycznie cały czas jest to spokojna muzyka do posłuchania na co dzień, raczej mniej "do klubu". Taki też był sam występ Brytyjczyka. I mimo że był bardzo przyjemny dla uszu, klimatyczny i "wkręcający", właśnie charakter jego muzyki sprawił, ze była to nieco mało intensywna rozgrzewka przed głównym punktem wieczoru - Flying Lotusem. Podobny set pod względem muzycznym pasowałby bardziej jako pierwszy set wieczoru (ale z wiadomych przyczyn nie mógł nim być). Jednak jest to osobista refleksja i zdaję sobie sprawę, że niemożliwe było inne ułożenie timetable, bo naturalnym jest, że gwiazda numer dwa gra przed gwiazdą numer jeden. Po ludziach zgromadzonych pod sceną dało się poznać, że zdecydowana większość wyczekuje głównej gwiazdy, ale mimo wszystko trzeba ten występ trzeba zaliczyć do udanych. W raczej spokojnym secie znalazły się także małe wyjątki, takie jak Vince Staples - "Señorita", czy "Make Money" z jego własnego albumu. Oczekiwanie na gwiazdę numer jeden sprawiło, że pozostał lekki niedosyt podobnych numerów, przynajmniej pod sam koniec. Tak czy inaczej, atmosfera po występie Lapaluxa została nieco stłumiona przez przerwę techniczną na zmianę sprzętu scenicznego na występ FlyLo, jednak wszystko poszło dosyć sprawnie, a efekty zdecydowanie zrekompensowałoby jakiekolwiek niedogodności (o czym za chwilę).

I wreszcie gwóźdź programu - Flying Lotus ze swoim 1,5 godzinnym, audiowizualnym live setem. Zdecydowanie adekwatnym było zapowiadanie go jako "wyjątkowego", bo takie rzeczy nie powtarzają się często. Jak na ironię, tutaj mogliśmy obserwować to dwa dni z rzędu, ale zadbano, aby te dwa występy różniły się między sobą. I rzeczywiście, pierwszym, co zwracało uwagę, była wizualna strona show - siłą rzeczy, bo na pierwszym planie widniała pokaźnych rozmiarów instalacja mappingowa.

W występie FlyLo niczego nie brakowało - świetna warstwa muzyczna, niepowtarzalne wizualizacje, budowanie napięcia, interakcja z publiką, a do tego ekscentryczna, świecąca maska. Po prostu kompleksowy występ, który zaspokaja wszystkie zmysły, a wrażenia pozostają na tyle duże, że część osób postanowiła zostać na obydwa dni.

Wracając do wizualizacji - ciężko opisać słowami, najlepiej zobaczyć samemu, ale nie trzeba przekonywać, że jak artysta tego kalibru bierze się za innowacyjne rozwiązania, to z pewnością będzie to coś dużego (mały przedsmak pokazuje film "Live Show Preview"). Mapping przed DJką i wizualizację z tyłu idealnie współgrały z muzyką, delikatnie zahaczając o przewodnią tematykę nowego albumu producenta, jaką jest śmierć. W trakcie przewinęło się także kilka klipów jego autorstwa, np. do utworu "Putty Boy Strut", czy urywki "Until The Quiet Comes — short film by Kahlil Joseph". Na szczęście oszczędzono widzom widoku klipu do "Parisian Goldfish".

Muzycznie FlyLo zaprezentował tak samo najwyższy poziom. Najlepsze momenty przypadły na rozpoczęcie i zakończenie, przez co set mógł lekko uśpić czujność w środku, niemniej jednak cały czas zbierał atencję zebranych, a sala pozostawała pełna od początku do końca (tu wielki plus - pełna, ale nie było ścisku, czyli sukces rozplanowania koncertów na dwa dni). Poza numerami z promowanego albumu można było usłyszeć także sporo starszych rzeczy, które były wyczekiwane przez publiczność, co można było zaobserwować po reakcjach. Wśród nich znalazły się m.in. "Putty Boy Strut", "Sultan's Request" czy "Zodiac Shit", a także "Them Changes" zaprzyjaźnionego Thundercata i sporo innych. Nie zabrakło także kawałków z zachodnich stron Lotusa, które przeniosły publiczność na chwilę w lata 90, jak "It Was a Good Day" Ice Cube'a. Jako że FlyLo jest blisko związany ze sceną hiphopową, uświadczyliśmy także utwory z jego ostatniego albumu, na których gościnnie udzieliły się ikony tej muzyki (starsze i nowsze), czyli Snoop Dogg i Kendrick Lamar. Pokazał także swoje drugie oblicze - jako Captain Murphy (jego drugi alias) chwycił za mikrofon, a cały występ zakończył rapowaniem pod "Bugg'n" TNGHT.

FlyLo zdecydowanie spisał się jak należy, jednak jak było widać, nie każdego porwało to tak, jak trzeba. Mowa tu o zmęczonych paniach (ale nie tylko), siedzących po bokach i z tyłu sali. Taka jednak specyfika tego miejsca, chociaż osobiście nie wiem, jak można było takie show oglądać na siedząco. Inną, szumnie komentowaną kwestią, także i w przypadku tego wydarzenia, było nagrywanie i robienie zdjęć telefonem podczas koncertu, co jednocześnie nieco utrudnia innym napawanie się widokami. W większości przypadków nawet nikt ich nie obejrzy i zginą w natłoku innych danych, pomijając samą kwestię jakości nagrania, ale to już temat na obszerniejsze rozważania.

Pozytywne zaskoczenie przeżyłem także samą osobą Flying Lotusa, który okazał się być towarzyski i otwarty na interakcję z ludźmi, rozmowy i zdjęcia nie tylko przez krótką chwilę po koncercie. Poza tym na pochwałę zasługuje sama organizacja koncertu - wszystko przebiegło raczej bez większych problemów, a kwestie techniczne, takie jak nagłośnienie, czy szczególnie miejsce samej imprezy, zasługują na dużą pochwałę. Oby do szybkiego zobaczenia.