Faworyci nie zawiedli

Faworyci nie zawiedli

Dodano:   /  Zmieniono: 
Dzisiejsze mecze pokazały parę spraw bardzo interesujących. Kilkaset kilometrów od nas rozstrzygały się losy rywalizacji międzykontynentalnej - Azji, Australii, Europy, Afryki, Ameryki.
W zderzeniu Azji z Australią i tym razem Australia była górą, nie dała się pobić Japończykom, choć długo przegrywała 0:1. Finisz Australijczyków był naprawdę porażający. Zdobyć od 84 minuty trzy bramki z rzędu, po dwóch wspaniałych akcjach Tima Cahilla, to wyczyn ogromny. Przede wszystkim siła woli, determinacja, odporność psychiczna i walka do końca. To zresztą zawsze charakteryzowało drużynę australijską - wychowaną w surowych warunkach, przywykłą do twardej gry. Te walory Australijczycy zaprezentowali już wcześniej, zarówno w rozstrzygających o ich udziale w mistrzostwach świata barażach z Urugwajem, też drużyną niesamowicie twardą i w dodatku znakomitą technicznie i w meczu towarzyskim zremisowanym z silną, o wiele wyżej notowaną Holandią. Oczywiście prawdopodobnie Australia nie będzie pretendentem do tytułu mistrza świata, dzieli ją zbyt duża odległość od potentatów, ale posiadanie w swoich szeregach graczy klasy Viduki, Kewella, Emertona czy właśnie Cahilla pokazuje, że to nie jest futbolowy Kopciuszek. Na pewno ich udział nie zakończy się tak sromotnym wstydem, jak w 1974 roku, gdy Australijczycy występowali w mistrzostwach świata. Musieli czekać kilkadziesiąt lat na powtórkę. Ogromny ukłon dla woli walki i siły ducha i determinacji.

Drugi mecz był niezwykle emocjonujący, ponieważ do gry przystąpili Czesi – bardzo wysoko notowani w tego typu turniejach, dwukrotni wicemistrzowie świata oraz zawsze nieobliczalna, mająca duże aspiracje drużyna amerykańska. Tym razem nie było cienia wątpliwości kto jest lepszy. Czesi pokazali, że mogą być jednym z czarnych koni tego turnieju – znakomicie zorganizowana gra, perfekcyjna wymienność zawodników i poszczególnych formacji, świetna asekuracja. Warto zauważyć, że bodaj połowa graczy czeskich to zawodnicy wiekowi, którzy dawno przekroczyli trzydziestkę. Nedved – motor napędowy drużyny czeskiej ma 34 lata. Jego kolega po prawej stronie – Poborsky – tyle samo, paru innych niewiele mniej. Ale asem atutowym tej drużyny był oczywiście świetny rozgrywający Tomas Rosicky – kolega klubowy naszego Ebiego Smolarka w Borussi Dortmund. Nie tylko strzelił dwie niezwykłej urody bramki, ale trafił w poprzeczkę, regulował tempo gry, podawał, dzielił, rządził, był znakomitym rozgrywającym, prawdziwym reżyserem zespołu. Mając u swego boku gracza tak doświadczonego i tak dynamicznego jak Nedved, był zdolny przy tej pomocy skruszyć mur obronny Amerykanów, którzy nie pokazali niczego nadzwyczajnego. Jednak kolosalna różnica polega na tym, że w Europie, także w Czechach, piłka nożna to sport narodowy, ewentualnie tylko hokej może z nim rywalizować. Podczas gdy w Ameryce, mimo ogromnych prób, wieloletnich starań, wielkiej kampanii promocyjnej i propagandowej, piłka nożna, zwana tam soccer, to któryś z kolei sport. I widać to było również na boisku.

No i wreszcie mecz trzeci, ekscytujący, trzymający w napięciu do ostatniego gwizdka. Wielkie, dramatyczne widowisko. Trzykrotni mistrzowie świata Włosi i „czarne orły” z Ghany. Znakomita partia. Włosi wygrali 2:0. Okazali się przede wszystkim mistrzami ruchomej defensywy, elastycznej defensywy i znakomicie wyprowadzonych kontrataków. Druga bramka wpadła w sposób klasyczny. Tak grają Włosi od lat pięćdziesięciu, wszyscy o tym wiedzą i rzadko kiedy udaje się temu zapobiec. Ojcami zwycięstwa drużyny włoskiej byli przede wszystkim – świetny obrońca Fabio Cannavaro, trzymający w ryzach całą defensywę i znakomity rozgrywający Andrea Pirlo, panujący nad piłką, zdolny podać na odległość 30 metrów, a w razie potrzeby strzelić z niewiele mniejszej odległości. On też był zdobywcą pierwszej bramki. Ale i pozostali wypełniali swoje zadania znakomicie. Na tym tle Ghana zaprezentowała się bardzo przyzwoicie. To nie jest zespół tak bardzo doświadczony w turniejach najwyższej rangi, ale posiada w swoich szeregach wielu zawodników wysokiej klasy. Warto przypomnieć, że Essien – świetny pomocnik, wart był dla samej wielkiej Chelsea Londyn grubo ponad 30 milionów euro. W takim przypadku trudno mówić o pomyłce. Stephen Appiah grał z niezły skutkiem w Juventusie. W tej chwili wprawdzie występuje w tureckim Fenerbahce, ale to też zawodnik wysokiej klasy. Muntari to czołowy piłkarz pierwszoligowego włoskiego Udinesse, a Kuffour wiele lat spędził jako żelazny obrońca Bayernu Monachium, by trafić w końcu do włoskiej Romy. To nie są amatorzy, tylko świetni piłkarze, atleci, ale na tym właśnie polega różnica, między Ghaną a Włochami. Przy pozorach podobieństwa klasy i umiejętności, w istocie zachodzą różnice wręcz fundamentalne. Na te różnice pracowało kilka pokoleń. Włochy stworzyły piłkarską instytucję, organizację, mają wielkie kluby, tradycję, kulturę gry. Ghana to są zaledwie pojedynczy, wybitni wprawdzie, ale właśnie pojedynczy piłkarze. Ten mecz nie mógł doprawdy skończyć się inaczej, bo to była wojna piłkarskich kultur i piłkarskich cywilizacji.


Czytaj też:
Zwycięstwo w osiem minut
USA - Czechy 0:3
Zwycięscy Włosi