Tragizm Pana Cogito

Tragizm Pana Cogito

Dodano:   /  Zmieniono: 
"Poważna dyskusja jest u nas trudna, bo albo w chwilach decydujących knebluje się oponentom usta, albo już po wszystkim po prostu nie wypada ze względów towarzyskich mówić".
Te słowa Zbigniewa Herberta, wypowiedziane w rozmowie z Jackiem Trznadlem, a opublikowane w "Hańbie domowej", pasują do tego, co się dzieje po publikacji "Wprost" - "Donos Pana Cogito". Rada Etyki Mediów w swoim stanowisku "wyraża głębokie oburzenie z powodu artykułu (...) zawierającego oskarżenie Zbigniewa Herberta o współpracę z SB". Tyle że artykuł "Wprost" wcale o to Zbigniewa Herberta nie oskarża - nigdzie nie pada sformułowanie o współpracy. Przyznajemy, tytuł artykułu jest szokujący. Zgadzamy się, że mógł zostać odebrany jako pewnego rodzaju nadużycie wynikające jednak z publicystycznego przerysowania, a nie ze złej woli. Zbigniew Herbert nie donosił. To tylko bezpieka uważała, że to, o czym Herbert mówił podczas spotkań z oficerami SB, można było wykorzystać tak jak donos. Wszystkim, którzy poczuli się urażeni naszym przerysowaniem, należą się przeprosiny.
Członkowie REM nie zauważają, że sam Zbigniew Herbert miał świadomość, iż jego słowa i spotkania mogą być przez bezpiekę traktowane jako forma współpracy. W raportach ubeków często pojawiają się takie na przykład wnioski: "B.[em, czyli Herbert] zgodził się na podtrzymanie z nami współpracy i wykonanie naszych zadań" czy "deklaruje współpracę, która by swój początek miała od chwili obecnej". Dlatego poeta czuł ogromny dyskomfort z powodu spotkań z funkcjonariuszami SB. W liście do Czesława Miłosza pisał wszak: "...nie bardzo potrafię spacerować z gównem na głowie (...). Odchorowałem to (bezsenność, depresja)". Z kolei Katarzyna Herbert, żona poety, mówiła: "Mój mąż bardzo przeżywał te rozmowy, nie mógł traktować ich obojętnie. Były przyczyną jego złych stanów zdrowotnych". Nie mogło być inaczej, skoro bezpieka jasno dawała poecie do zrozumienia - co odnotował ppłk J. Pieniążek - że bezwzględnie to wykorzysta. "Liczy się [Herbert] ze skutkami. Z tym, że będziemy zaraz te dane wykorzystywać, co oczywiście może go odsłaniać i kompromitować w środowisku" - pisał Pieniążek.

Bezpieka osaczyła Zbigniewa Herberta i choć nie była w stanie go zwerbować, bo nigdy by się na to nie zgodził, starała się go postawić w moralnie dwuznacznej sytuacji. Niejaki Mikołajski, przełożony kontaktującego się z Herbertem starszego inspektora Józefa Nowaka, zanotował: "...proponuję przekazać B.[ema, czyli Herberta] na kontakt wywiadowcy (...), dla wykorzystania B. jako kontakt informacyjny (...) proponuję w formie gestu związać B. z naszą służbą - załatwić wyjazd czasowy siostrze B.". Osamotniony poeta starał się okpić bezpiekę, mówiąc często nic nie warte ogólniki. Ale będąc sam przeciwko aparatowi wyspecjalizowanemu w prowokacji, szantażu i dezinformacji, nie mógł mieć wpływu na to, jak bezpieka wykorzysta jego słowa. A jej wystarczało tylko to, że poeta się z funkcjonariuszami spotykał. To nie dziennikarz "Wprost", lecz historycy IPN Małgorzata Ptasińska-Wójcik oraz Grzegorz Majchrzak (autorzy opracowania "Kryptonim »Bem«. Sprawa operacyjnego rozpracowania Zbigniewa Herberta 1967-1970") zauważają: "Nie podlega dyskusji, że w przypadku Herberta można mówić, używając języka Służby Bezpieczeństwa, o »dialogu operacyjnym«. Jest to sytuacja, w której dana osoba nie odmawia kontaktów i rozmów z funkcjonariuszami SB, którzy dzięki temu uzyskują informacje wykorzystywane później w działalności operacyjnej resortu spraw wewnętrznych".

Ppłk Pieniążek w raporcie z kwietnia 1969 r. zauważa: "Może on [Herbert] być pomocny do dokonywania ogólnego rozpoznania politycznego i prowadzenia rozmów inspiracyjnych z pozycji polskiej wobec intelektualistów na Zachodzie". Nie sposób przecenić starań Herberta, by wyjść zwycięsko ze starcia z bezpieczniacką machiną kłamstwa i prowokacji. Jednocześnie nie można nie dostrzegać, że osoba godząca się na spotkania z bezpieką była przez jej funkcjonariuszy bezwzględnie wykorzystywana, manipulowana i dezinformowana. Zbigniew Herbert był zatem podwójnie ofiarą bezpieki - jako osoba rozpracowywana i jako - wbrew własnej woli - źródło informacji do rozpracowywania innych.

Heroiczna strona życia Zbigniewa Herberta została dobrze opisana, natomiast słabo - pułapki, jakie bezpieka potrafiła zastawiać na osoby, które nie były dość przewidujące. Chcieliśmy tym artykułem wywołać publiczną debatę o brzemieniu zniewolenia w czasach PRL. Jesteśmy zwolennikami lustracji i oczyszczenia życia publicznego. Artykuł "Wprost" miał być oskarżeniem systemu, w którym było się poddawanym próbom - jak to wyraził sam Herbert - "spacerowania z gównem na głowie". Wbrew temu, co napisała Rada Etyki Mediów, nie było naszą intencją "wywołanie u odbiorców wrażenia, że większość znaczących w życiu PRL osób była uwikłana we współpracę z systemem". Chcieliśmy pokazać bezwzględne zło systemu i małe szanse tych, których ten system wziął na celownik. Widocznie zrobiliśmy to nie dość udolnie, skoro intencje zostały opacznie zrozumiane. Za to przepraszamy. Cycero mówił: "Każdy człowiek może zbłądzić, uparcie w błędzie trwa tylko głupiec". Nie chcemy być tym głupcem.

<b>Stanisław Janecki</b>, I zastępca redaktora naczelnego "Wprost"