Bieganie jest proste. Wystarczy oderwać od ziemi prawą nogę, potem lewą, postawić prawą, postawić lewą – i już. Najważniejsze jest to, że w pewnym momencie obie nogi jednocześnie muszą znajdować się w powietrzu. Tym się różni bieganie od chodzenia, od chodu. Faza lotu. Im szybciej latamy, tym łatwiej nam się wzbić w górę, tym szybciej pokonujemy kolejne kilometry, kolejne etapy.
Biegacze to ludzie, którzy oderwali się od ziemi. To ludzie, którzy potrafią latać.
Kiedy ja zaczynałam swoją przygodę z fazą lotu, co w sumie nie było w jakiejś zamierzchłej przeszłości, a raptem... 6 lat temu, bieganie w Polsce dopiero... uczyło się chodzić. Bo nie raczkowało, historia naszych masowych biegów w sumie mogłaby się równać z niektórymi wielkimi dzisiaj biegami, tylko że w takim Wiedniu czy Berlinie miastu nie przyszłoby do głowy (znaczy włodarzom by nie przyszło), żeby maraton likwidować, wypinać się na to, co może być znakomitą promocją miasta, właściwie samonapędzającym się perpetuum mobile, przynoszącym sławę, chwałę i wymierne zyski.
U nas jeszcze zysków nie przynosi, bo kiedyś-tam władza uznała, że ganianie grupy zapaleńców w rajtuzach może być groźne społecznie i na maraton się wypięła. I trzeba było 10 lat, żeby władza (po wielokroć zmieniona) załapała, że maraton jest w jakimś stopniu wyznacznikiem wielkomiejskości. Wielkie miasta w cywilizowanym świecie mają maratony i potrafią je wykorzystać. Warszawa na razie uczy się wpisywać je w swoją tkankę, tak samo jak uczy się wielkomiejskości, bo nie da się ukryć, że przez lata była raczej konglomeratem małych miasteczek wrzuconych na dużą powierzchnię i do dużych budynków. Najbardziej dojmujące jednak była małomiasteczkowość w umysłach tych, którzy tym dużym miastem mieli zarządzać (z niewielkimi wyjątkami).
Ale nie o Warszawie ma być, a już na pewno nie o polityce, ale o bieganiu. A zatem ma Warszawa niewiarygodne szczęście – że znalazł się w niej ktoś taki jak Marek Tronina, który podniósł maraton i doprowadził go na Stadion Narodowy, i że znalazła się w niej (i teraz będzie product placement) firma Nike ze swoim programem ścieżek biegowych, ze swoim Run Warsaw i z masą ludzi zaangażowanych, którzy kiedy „Run Warsaw” miał się ku schyłkowi, reanimowali go pod postacią „Biegnij Warszawo” i co roku wypuszczają na ulice coraz więcej i więcej biegaczy.
Wiem, to będzie niepopularne, bo zdecydowana większość tzw. prawdziwych biegaczy uważa „Biegnij Warszawo” za święto biegowej komercji i rodzaj lansiarni bardziej niż faktyczny bieg. To prawda, że w tłumie 12 tysięcy ludzi (bo tyle w tym roku się zapisało) trudno się biegnie. Tym bardziej trudno się biegnie na dobry wynik, jeżeli nie znajdzie się w pierwszych rzędach. A i tam czasami przez kilkaset metrów trzeba lawirować między przechodzącym do marszu tłumem.
Ale ja mam ogromny sentyment do tego biegu. Bo to początek mojej historii z bieganiem. Pamiętam prawie jak dziś. Druga edycja Run Warsaw - 2006 r. Dystans 5 km – dla mnie niewyobrażalny. Ogromne plakaty w całym mieście. Desperacka decyzja, że muszę coś zacząć robić, bo biur wieję. Miesiąc truchtania po parku. A potem – rzeka ludzi w pomarańczowych koszulkach. Podbieg Książęcą. Spacer Alejami, aż do Rotundy. Marszałkowska, Piękna – marszobieg. I wreszcie zbieg w stronę Myśliwieckiej, Łazienkowskiej, meta przy Torwarze, ten sprint na ostatnich 200 m. To wtedy się zaczęło. Złapałam bakcyla, chociaż jeszcze wtedy nie wiedziałam, że to nieuleczalne;-)
A potem były zielone koszulki, czerwone koszulki Nike Human Race, niebieskie – już Biegnij Warszawo, potem zielone, białe, w tym roku – szpanersko czarne, z długim rękawem.
Ale w tym roku Biegnij Warszawo wystartowało wcześniej. I nie mam na myśli Warszawy, która tydzień temu pobiegła w Maratonie Warszawskim. W tym roku od września w wirtualnej przestrzeni toczy się rywalizacja na kilometry. Rywale – Lewa i Prawa. Strona Wisły, oczywiście. A potem tylko trzeba dodawać swoje kilometry do kilometrów kolegi, koleżanki i do tych całkiem nieznajomych. Na dwa dni przed wielkim biegiem prowadzi Lewa. Ale czy wygra? Jeszcze dużo się może zmienić...
Na pewno wygra Warszawa. Cała. Bo jedno przez te 6 lat już się zmieniło. Biegacz w rajtuzach nie jest samotnym świrem. Warszawskie parki, stadiony, chodniki, okoliczne lasy pełne są latających świrów w rajtuzach. Ludzi, którzy oderwali się na chwilę od ziemi.
To proste – lewa, prawa, lewa, prawa...
Kiedy ja zaczynałam swoją przygodę z fazą lotu, co w sumie nie było w jakiejś zamierzchłej przeszłości, a raptem... 6 lat temu, bieganie w Polsce dopiero... uczyło się chodzić. Bo nie raczkowało, historia naszych masowych biegów w sumie mogłaby się równać z niektórymi wielkimi dzisiaj biegami, tylko że w takim Wiedniu czy Berlinie miastu nie przyszłoby do głowy (znaczy włodarzom by nie przyszło), żeby maraton likwidować, wypinać się na to, co może być znakomitą promocją miasta, właściwie samonapędzającym się perpetuum mobile, przynoszącym sławę, chwałę i wymierne zyski.
U nas jeszcze zysków nie przynosi, bo kiedyś-tam władza uznała, że ganianie grupy zapaleńców w rajtuzach może być groźne społecznie i na maraton się wypięła. I trzeba było 10 lat, żeby władza (po wielokroć zmieniona) załapała, że maraton jest w jakimś stopniu wyznacznikiem wielkomiejskości. Wielkie miasta w cywilizowanym świecie mają maratony i potrafią je wykorzystać. Warszawa na razie uczy się wpisywać je w swoją tkankę, tak samo jak uczy się wielkomiejskości, bo nie da się ukryć, że przez lata była raczej konglomeratem małych miasteczek wrzuconych na dużą powierzchnię i do dużych budynków. Najbardziej dojmujące jednak była małomiasteczkowość w umysłach tych, którzy tym dużym miastem mieli zarządzać (z niewielkimi wyjątkami).
Ale nie o Warszawie ma być, a już na pewno nie o polityce, ale o bieganiu. A zatem ma Warszawa niewiarygodne szczęście – że znalazł się w niej ktoś taki jak Marek Tronina, który podniósł maraton i doprowadził go na Stadion Narodowy, i że znalazła się w niej (i teraz będzie product placement) firma Nike ze swoim programem ścieżek biegowych, ze swoim Run Warsaw i z masą ludzi zaangażowanych, którzy kiedy „Run Warsaw” miał się ku schyłkowi, reanimowali go pod postacią „Biegnij Warszawo” i co roku wypuszczają na ulice coraz więcej i więcej biegaczy.
Wiem, to będzie niepopularne, bo zdecydowana większość tzw. prawdziwych biegaczy uważa „Biegnij Warszawo” za święto biegowej komercji i rodzaj lansiarni bardziej niż faktyczny bieg. To prawda, że w tłumie 12 tysięcy ludzi (bo tyle w tym roku się zapisało) trudno się biegnie. Tym bardziej trudno się biegnie na dobry wynik, jeżeli nie znajdzie się w pierwszych rzędach. A i tam czasami przez kilkaset metrów trzeba lawirować między przechodzącym do marszu tłumem.
Ale ja mam ogromny sentyment do tego biegu. Bo to początek mojej historii z bieganiem. Pamiętam prawie jak dziś. Druga edycja Run Warsaw - 2006 r. Dystans 5 km – dla mnie niewyobrażalny. Ogromne plakaty w całym mieście. Desperacka decyzja, że muszę coś zacząć robić, bo biur wieję. Miesiąc truchtania po parku. A potem – rzeka ludzi w pomarańczowych koszulkach. Podbieg Książęcą. Spacer Alejami, aż do Rotundy. Marszałkowska, Piękna – marszobieg. I wreszcie zbieg w stronę Myśliwieckiej, Łazienkowskiej, meta przy Torwarze, ten sprint na ostatnich 200 m. To wtedy się zaczęło. Złapałam bakcyla, chociaż jeszcze wtedy nie wiedziałam, że to nieuleczalne;-)
A potem były zielone koszulki, czerwone koszulki Nike Human Race, niebieskie – już Biegnij Warszawo, potem zielone, białe, w tym roku – szpanersko czarne, z długim rękawem.
Ale w tym roku Biegnij Warszawo wystartowało wcześniej. I nie mam na myśli Warszawy, która tydzień temu pobiegła w Maratonie Warszawskim. W tym roku od września w wirtualnej przestrzeni toczy się rywalizacja na kilometry. Rywale – Lewa i Prawa. Strona Wisły, oczywiście. A potem tylko trzeba dodawać swoje kilometry do kilometrów kolegi, koleżanki i do tych całkiem nieznajomych. Na dwa dni przed wielkim biegiem prowadzi Lewa. Ale czy wygra? Jeszcze dużo się może zmienić...
Na pewno wygra Warszawa. Cała. Bo jedno przez te 6 lat już się zmieniło. Biegacz w rajtuzach nie jest samotnym świrem. Warszawskie parki, stadiony, chodniki, okoliczne lasy pełne są latających świrów w rajtuzach. Ludzi, którzy oderwali się na chwilę od ziemi.
To proste – lewa, prawa, lewa, prawa...