O czym piszą, gdy nie piszą (tylko) o bieganiu

O czym piszą, gdy nie piszą (tylko) o bieganiu

Dodano:   /  Zmieniono: 
Od czwartku wszystko jest jasne. Murakami nie dostał literackiego Nobla. Nie wiedzieć czemu od poniedziałku o szansach Japończyka pisały i podgrzewały atmosferę… serwisy biegowe. W końcu japoński pisarz to jeden z naszych, biegacz, maratończyk, triathlonista. No i autor jednego z czytelniczych fenomenów biegowego światka - czyli książeczki „O czym mówię, kiedy mówię o bieganiu”. Nie wiem, jak jest na świecie ale w Polsce chyba nie ma biegacza, który by tego dziełka nie przeczytał. A jak nie przeczytał, to się z tym specjalnie nie wychyla. Po prostu tę książkę wypada znać - podobnie jak „Urodzonych biegaczy”. Ale o tym może przy innej okazji.
Tymczasem wróćmy na chwilę do Murakamiego. Książeczka o bieganiu jest jedynym jego dziełem, które przeczytałam. Pozostałe jakoś mi nie wchodzą, mimo licznych rekomendacji i wielu prób. No, ale ja tak mam - Coehlo też nie czytam, podobnie jak wielu innych tzw. popularnych autorów. W przypadku Murakamiego jest to może kwestia różnic między mentalnością europejską a japońską, bo generalnie literatura spod znaku kwitnącej wiśni nie sprawia mi specjalnej przyjemności. I to mimo żywego zainteresowania tamtą kulturą i prób opanowania podstaw języka (serio, zaczęłam się kiedyś uczyć, może kiedyś się nauczę). Zupełnie inaczej jest z literaturą chińską i literaturą o Chinach, którą pochłaniam, kiedy tylko wpadnie mi w ręce. Dlatego na nowego noblistę już sobie ostrzę ząbki. A co do Nobla dla Murakamiego, to – oceniając tylko na bazie „O czym mówię, kiedy mówię o bieganiu” – byłaby to jednak deprecjacja tej nagrody. Być może ta książka nie jest miarodajnym wyznacznikiem jego twórczości ale zapis luźnego strumienia świadomości w związku z uprawianiem sportu wytrzymałościowego ma jednak więcej wspólnego z blogiem niż z literaturą światowego formatu. I niejeden biegacz byłby w stanie popełnić podobny – o ile nie lepszy - utwór. Ustrukturyzowany zapis własnych emocji i myśli związanych z wysiłkiem fizycznym i rywalizacją nie jest w gruncie rzeczy specjalnie odkrywczy ani też nie niesie ze sobą wartości, których by się oczekiwało po dziele noblisty. Nie jest też napisany w przełomowy sposób, ani nie wyznacza nowego kierunku w literaturze. Śmiem twierdzić, że gdyby tego nie napisał Murakami, pewnie autor miałby problem z wydaniem tej książki…

Może się jednak kiedyś przekonam i sięgnę po Murakamiego ponownie. Tym razem nie piszącego o bieganiu.
Nie jest zresztą Murakami jedynym biegaczem, który pisze, czy też – pisarzem, który biega. Nawet na naszym rodzimym podwórku biegających pisarzy nie brakuje. Nie tak dawno na łamach Runner’s World Polska o bieganiu mówił Marek Krajewski, specjalista od mrocznych tajemnic Breslau.

Wojtek Staszewski pisze od dawna i zbiera nagrody, ale za krótsze formy – dziennikarskie. W tym roku zadebiutował jako pisarz, a jego „Ojciec.prl” to książka wyjątkowa. W moim prywatnym rankingu od razu zajęła wysokie miejsce. Nie tylko ze względu na treść – relacje syna z ojcem, od dzieciństwa po wiek średni (syna), po odwrócenie ról, kiedy rodzic staje się dzieckiem własnego dziecka. Nie tylko ze względu na kontekst historyczny, jakże mi bliski, a jednocześnie dla mnie trochę już egzotyczny. To wszystko, co do mnie w dzieciństwie docierało echem – u Wojtka było mocnym akcentem rzeczywistości tamtego systemu. Ale „Ojciec.prl” jest też napisany znakomicie, narracja równoległa dwóch perspektyw czasowych, przenikanie się przeszłości i teraźniejszości, żywe wspomnienia i dojmująca rzeczywistość. Wątek biegowy? Tak, ale tak delikatnie w tle, że właściwie można przegapić to jak jest ważny. Bo jest. „Ojciec.prl” to lektura obowiązkowa nie tyle dla biegaczy, ale dla wszystkich którym przyszło dorastać gdzieś tam tuż przed wielkim przełomem i w jego trakcie, a którzy dzisiaj coraz częściej muszą przejąć rolę rodziców swoich rodziców i godzić to, co w nich zostało z czasów umysłów zniewolonych ze współczesnością, w której granice wolności wyznaczamy sobie sami. A przynajmniej tak nam się wydaje. Gdyby to ode mnie zależało, „Ojciec.prl” trafiłby też na listę lektur obowiązkowych dla licealistów - zamiast, dajmy na to, „Nad Niemnem” czy innej „Lalki” albo „Pana Wołodyjowskiego” (nie żebym nie lubiła, ale lektury powinny spełniać inną rolę). Na Nobla to może jeszcze za mało, ale na krajowe laury – w sam raz.

O ile pisanie Wojtka jest oczywiste, bo Wojtek od lat pisze, a dłuższa forma była tylko konsekwencją tego, co robił do tej pory - o tyle zaskoczyła mnie zupełnie… zapowiedź jesiennego debiutu Kasi Bulicz-Kasprzak. Kasię spotkałam pierwszy raz… a w każdym razie kojarzę ją z jesiennej edycji Wesołej Stówy, która odbyła się dwa lata temu w moim ukochanym lesie. Było tak: ja tradycyjnie za biurkiem organizatorskim, a Kasia – w sztafecie, która biegła 100 km po wydmach. Dziewczęca, uśmiechnięta, miła, świetna rozmówczyni (w sztafecie są długie przerwy). I tuż przed Maratonem Warszawskim Kasia zadebiutowała jako pisarka.
„Nie licząc kota, czyli kolejna historia miłosna” (już z racji samego tytułu musiałam po nią sięgnąć) z bieganiem zdecydowanie nie ma nic wspólnego. Bohaterka co najwyżej chodzi na długie spacery. Poza tym w księgarni stoi na półce z literaturą kobiecą. Czasami warto tam sięgnąć. Zwłaszcza, jeśli ma się w rozkładzie dnia długie podróże środkami transportu publicznego. „Nie licząc kota” pochłonęłam w czasie dwóch dojazdów do pracy i dwóch powrotów (z domu do pracy mam jakieś 25 km przez centrum Warszawy). I nie jest to zarzut dotyczący tego, że książka jest za krótka. Bo jest w sam raz – zawiązanie intrygi, rozwinięcie, kilka zaskakujących rozwiązań i finał. Właśnie. Jest w tej książeczce kilka miejsc, w których akcja toczy się zupełnie inaczej niż powinna w klasycznej banalnej powieści o miłości. Rozwiązania są nieoczywiste, zwroty intrygujące, a tytułowy kot pojawia się niezwykle rzadko, za to znacząco - i to również dla języka. Kaśka – co doczytałam – jest polonistką, ale chyba polonistką nie tylko z wykształcenia lecz również z zamiłowania, bo językiem operuje z pewnością i biegłością. Nie ucieka w piętrowe metafory, nie napawa się epitetami i różnymi udziwnionymi konstrukcjami. Pisze prosto, wartko, ładnie i niebanalnie. A że sama historia jest trochę nierzeczywista i bajkowa? No cóż, w końcu dorośli też potrzebują szczypty bajki w szarej codzienności. I kropli słońca. Na jesienne długie wieczory „Nie licząc kota” będzie jak znalazł. No, przynajmniej na dwa wieczory. I nie tylko dla kobiet - bo betatester męski (w osobie małżonka) również przeczytał i nie narzekał specjalnie. A nawet komplementował.

Są też książki, których nie polecam. I nie polecam nabrać się na książkę o pięknym tytule. „Trzydziesty kilometr” Stefano Redaellego ma niewiele wspólnego z bieganiem. Chociaż owszem, przygotowania do maratonu odgrywają tam pewną rolę wspierającą wewnętrzne przeżycia bohatera, a sam maraton jest dla niego jak katharsis. Tyle że biegacze natychmiast wyłapią, iż wydarzenia umiejscowione w konkretnych realiach nie mają nic wspólnego z tymi realiami a biegowa rzeczywistość nijak nie przystaje do reszty świata przedstawionego. „Trzydziesty kilometr” jest raczej zapisem przeżyć wewnętrznych pogubionego w życiu faceta, który właśnie zdał sobie sprawę, że kończy mu się młodość - a on jeszcze niczego w życiu nie dokonał. Wyjątkowo słaby i wyjątkowo słabo przetłumaczony kawałek literatury męskiej, tak dla odmiany.

P.S. O Poznaniu dzisiaj nie będzie, bo wszystko, co mam do powiedzenia na ten temat, napisał w swoim komentarzu nie kto inny, jak właśnie Wojciech Staszewski, który zresztą w Poznaniu był i biegł w tym maratonie. A ja się tylko mogę podpisać. I zaapelować do współbiegających o zdrowy rozsądek i więcej sympatii dla lekarzy.

Ostatnie wpisy

  • Chasing the Breath – W pogoni za oddechem18 sty 2017, 16:53Wbrew pozorom i tytułowi nie jest to film o norweskich biegaczkach ( i biegaczach) narciarskich, ale o Polaku, który postanowił ukraść Szerpom zwycięstwo w Everest Marathon. Jak dla mnie, ten film mógłby równie dobrze nosić tytuł „W pogoni za...
  • Nie jesteśmy tam chłopcem do bicia30 cze 2016, 10:15Za 12 godzin ten tekst może być już nieaktualny. Cóż, tak bywa, jak się zbiera do pisania przez cały tydzień. A chciałam coś napisać o EURO. Niby za piłką nie przepadam, ale stara kibicka wyłazi mi spod koszuli. Co prawda tegoroczną imprezę...
  • „Niezłomny”. Dlaczego warto.5 sty 2015- Ania, Louis nie żyje – zaczepiła mnie jakoś w lipcu koleżanka. – JAKI LOUIS? – zapytałam dużymi literami, wstrzymując oddech. – Louis Zamperini, niezłomny – gdyby nie to, że rozmawiałyśmy przez FB, pewnie...
  • Narodowy spis biegaczy, czyli gdzie ta siła18 gru 2014Ponad 60 000 osób wzięło udział w Narodowym Spisie Biegaczy. Bo tak fajny lans był wstawić sobie w serwisie społecznościowym obrazek z kolejnym numerkiem. Tak, też dałam się spisać. Gdzieś pod sam koniec akcji, kiedy właściwie nie biegałam i...
  • Maraton bez medalu, czyli #droganaNarodowy – epilog30 wrz 2014Nie mam medalu z 36. PZU Maratonu Warszawskiego. Żałuję, bo medal jest piękny, chyba najładniejszy, jaki mogłam mieć w kolekcji. Z tego maratonu, zamiast medalu, mam breloczek. Też ładny, z Mostem Poniatowskiego. I mam też nogi zmęczone, jakbym...