Już nie ma białych plam! I Kielecka Dycha

Już nie ma białych plam! I Kielecka Dycha

Dodano:   /  Zmieniono: 
Było pięknie. Ranek wstał mglisty, w perspektywie Warszawskiej nie było widać katedry. Właściwie nie było widać nic, tylko mleczną biel. Gdyby nie fala czerwonych świateł prowadząca mnie przez pół Kielc, mogłabym właściwie uznać, że znalazłam się w świecie poza rzeczywistym, weszłam w coś w rodzaju snu. Kiedy dojechaliśmy w okolice stadionu – mgła zaczęła opadać, odsłaniając pełnie nasyconych jesiennych barw lasu, pobliskie wzgórza i otoczony drzewami stadion. Czerwony tartan ładnie dopełniał obrazka.
Sceneria w gruncie rzeczy była dość symboliczna. Właśnie miała zniknąć jedna z nielicznych białych plam na biegowej mapie Polski. W powodzi imprez, które od lat odbywają się w miejscowościach tak małych, ze trzeba ich bardzo wnikliwie wypatrywać na mapach samochodowych, fakt, że w Kielcach, mieście wojewódzkim, ponad dwustutysięcznym, akademickim, z wielkimi galeriami handlowymi, ale i z górami, pagórkami, lasami, z takim stadionem – że w tym mieście do minionej niedzieli nie było żadnego biegu z prawdziwego zdarzenia – to zakrawało na… jakiś spisek.

Bo przecież nie są Kielce jakimś nie sportowym czy mało sportowym miastem. Owszem, kiedy ja chodziłam do szkoły, dwie miejscowe drużyny pałętały się w dolnych rejonach trzeciej ligi i grały na stadionach, które nijak się umywały do dzisiejszych orlików, ale już wtedy Iskra Kielce w piłce ręcznej do takich ostatnich znowu nie należała, a lekkoatletów też mieliśmy jakichś niezłych.

A, no właśnie. Zdaje się, że nie napisałam o zasadniczej sprawie. Bo ja w ogóle właśnie w Kielcach spędziłam pierwsze 19 lat życia. I tam cały czas mieszkają moi Rodzice. Więc i ja czasami zaglądam. I jak zaglądam – to biegam. Zrazu patrzano na mnie ze zdziwieniem i z politowaniem lekkim, ale z czasem – z coraz większym zrozumieniem, a liczba spotykanych na kieleckich ścieżkach biegaczy zaczęła rosnąć w postępie geometrycznym. Ale zawodów nie było.

Owszem, można było pojechać do Skarżyska (polecam) albo do Bukowej (w sumie też polecam) na półmaraton, na kilka pomniejszych biegów w okolicznych miejscowościach i miejscowościnkach (nie byłam, ale widziałam zdjęcia), względnie na bieg sylwestrowy w Szydłowie (zdecydowanie NIE polecam ). Ale Kielce – Kielce były jak biała plama. Poza incydentalnym Biegiem Niepodległości, ale bieg na niespełna 3 km jakoś trudno uznać za odpowiadający możliwościom miasta…

W tym roku coś drgnęło. Przynajmniej tak się wydawało. Jakoś latem wpadła mi w oczy zapowiedź... ni mniej ni więcej tylko MARATONU w Kielcach. Co prawda termin był fatalny, bo jakiś inteligentny planer wcisnął go ni przypiął ni przyłatał, w październiku, pomiędzy Warszawę a Poznań, w ten sam dzień, co Biegnij Warszawo, więc samo już to powodowało mój dystans do tego pomysłu. A im bliżej było planowanej daty maratonu, tym bardziej było widać, że… nie ma szans, aby bieg się odbył.

Nie odbył się. Jakoś w sierpniu doczytałam, że pomysł został odłożony w przyszłość, bliżej nieznaną.

Ale niedługo później dotarła do mnie elektryzująca wieść – że bieg w Kielcach jednak będzie. Nie maraton, tylko dycha, nie uliczny, tylko krosowy, ale będzie. No i nie na początku października, ale w drugiej połowie. Termin dalej mi nie pasował, ale...

I tak w niedzielę tuż po 9 rano wylądowałam na stadionie lekkoatletycznym w Kielcach. W Biurze Zawodów, które nagle musiało obsłużyć 250 osób (a organizatorzy na początku zakładali raptem… 100 osób), panował lekki rozgardiasz, ale na szczęście czasu do startu było sporo, a panie tak miłe i uśmiechnięte, że obyło się bez nerwów i zgrzytów.

Odebrawszy numer pogoniłam na trasę, powolutku, rozgrzewkowo, wybadać teren. Z mojej wstępnej oceny wynikało, że trasa będzie trudna. Bardzo trudna. Płasko, piach, korzenie, górka, korzenie, były asfalt, piach i jakiś dłuuuuuuuuuuuugi i strooooomyyyyy podbieg. Ewentualnie podzielony na kilka krótszych. Optymizmem mnie to nie natchnęło, ale przynajmniej sprawdziłam, że trasa była oznakowana lepiej niż gdybym ja ją znakował. Czyli bardzo dobrze. Dodatkowo w punktach newralgicznych – nieco zmarznięte, ale uśmiechnięte wolontariuszki.

Wyglądało nieźle. Wróciłam na stadion, wtopiłam się w tłum i… czekałam na start, który nastapił jakoś tak ni stąd ni z owąd, bez odliczania, z minutę przed czasem. Czego jednak nie robi wyuczony odruch. Ruszyłam – tartan niósł, złapałam drugą prędkość kosmiczną i popędziłam przed siebie jak różowa rakieta. Przynajmniej tak mi się wydawało….

Oczywiście, że był piasek. I korzenie. I nawet buty wzięłam nie te. Ale jak na "nie te", to te zdały egzamin perfekcyjnie. Na trasie było prawie tak jak myślałam. Korzenie, piach, górka. Korzenie. Z górki, były asfalt, błoto, były asfalt. Ale cały czas z górki. Leciałam, ale hamując się trochę, bo miałam w Glowie, ze gdzieś tam musi być podbieg. Im bardziej biegniemy w dół, tym bardziej będzie potem pod górę… Tymczasem pojawiły się oznaczenia z drugiej strony drogi. Co oznaczało, że na ewentualny podbieg nie będzie aż tak dużo przestrzeni. Na piątym kilometrze wreszcie trasa odbiło w gęstszy las, w bardziej nierówną ścieżkę, ale mnie się dalej biegło bardzo dobrze. Na półmetku czekało picie – zimne i mokre, czyli takie, jak powinno być. Oraz Piotrek, który jak biega – to biega bardzo szybko, ale ostatnio jakby mniej biega, więc robił zdjęcia i kibicował. "Dawaj, Ania!" – dodało mi sił, w samą porę, bo właśnie zaczynał się podbieg. Ale nie był aż tak stromy jak myślałam. Może długi. Ale spodziewałam się dłuższego, więc tu dałam radę. Potem był jeszcze jeden podbieg, ale też nie długi. A potem powrót na były asfalt. Tu znowu było pod górkę (coś za coś, skoro na początku było z górki), ale to mi już kompletnie nie przeszkadzało. Leciałam po tych korzeniach, po piachu, po górce (a raczej z górki) – na stadion.

Jeszcze tylko w bramy stadiony, zbieg, finisz, 150 metrów po tartanie – i meta!

A za metą? Nie, nie było medali. Ale za to było picie. I było mnóstwo uśmiechniętych twarzy.

A trochę dalej – gorący prysznic w szatni. I nawet szatnie były właściwie oznaczone.

A spod prysznica można było pognać z powrotem w strefę mety, gdzie w pobliżu na zawodników czekał pyszny gorący żurek.

I czekały dyplomy.

I dekoracja najlepszych dziesiątek wśród pań i panów. Upominki były drobne (no, przynajmniej z 5. miejsce, ale przecież nagradzane miały być tylko 3 pierwsze osoby, a tu taka niespodzianka!) Ale przecież nie o te upominki czy puchary chodziło. Raczej o to wspólne zdjęcie na końcu w bramie mety. O te 206 osób, które dobiegły do mety I Kieleckiej Dychy. I o to, że Kielce wreszcie mają swój bieg. I oby na pierwszej edycji nie poprzestały. Bo mają gdzie i mają dla kogo.

Ja w każdym razie na pewno się do Kielc na kolejny bieg wybiorę. Wam też polecam (o iel będą jeszcze miejsca).

Aaaa, i czy ja napisałam, że te wszystkie przyjemności dla biegaczy były za free?

Ostatnie wpisy

  • Chasing the Breath – W pogoni za oddechem18 sty 2017, 16:53Wbrew pozorom i tytułowi nie jest to film o norweskich biegaczkach ( i biegaczach) narciarskich, ale o Polaku, który postanowił ukraść Szerpom zwycięstwo w Everest Marathon. Jak dla mnie, ten film mógłby równie dobrze nosić tytuł „W pogoni za...
  • Nie jesteśmy tam chłopcem do bicia30 cze 2016, 10:15Za 12 godzin ten tekst może być już nieaktualny. Cóż, tak bywa, jak się zbiera do pisania przez cały tydzień. A chciałam coś napisać o EURO. Niby za piłką nie przepadam, ale stara kibicka wyłazi mi spod koszuli. Co prawda tegoroczną imprezę...
  • „Niezłomny”. Dlaczego warto.5 sty 2015- Ania, Louis nie żyje – zaczepiła mnie jakoś w lipcu koleżanka. – JAKI LOUIS? – zapytałam dużymi literami, wstrzymując oddech. – Louis Zamperini, niezłomny – gdyby nie to, że rozmawiałyśmy przez FB, pewnie...
  • Narodowy spis biegaczy, czyli gdzie ta siła18 gru 2014Ponad 60 000 osób wzięło udział w Narodowym Spisie Biegaczy. Bo tak fajny lans był wstawić sobie w serwisie społecznościowym obrazek z kolejnym numerkiem. Tak, też dałam się spisać. Gdzieś pod sam koniec akcji, kiedy właściwie nie biegałam i...
  • Maraton bez medalu, czyli #droganaNarodowy – epilog30 wrz 2014Nie mam medalu z 36. PZU Maratonu Warszawskiego. Żałuję, bo medal jest piękny, chyba najładniejszy, jaki mogłam mieć w kolekcji. Z tego maratonu, zamiast medalu, mam breloczek. Też ładny, z Mostem Poniatowskiego. I mam też nogi zmęczone, jakbym...