Weekend jest naturalnym sprzymierzeńcem biegacza - chociażby dlatego, że człowiek normalnie zajmujący się w dni powszednie pracą zarobkową, w weekend może sobie pobiegać za dnia, a nie w ciemnościach egipskich (porannych lub wieczornych), wytężając wzrok, by nie wbiec na ślizgawkę, która skutecznie mu uatrakcyjni codzienny trening.
Dla mnie weekendowe bieganie oznacza nie tylko zwiększoną dawkę witaminy D (ach, to słońce, kapryśne w naszym klimacie), ale i… las. Bo, umówmy się - może i jestem twardzielem w rozumieniu planów treningowych, ale jest to twardość mocno tchórzem podszyta, jakimś takim kobiecym strachem, lękami czy obawą, znakomicie potęgowaną przez bogatą wyobraźnię oraz rozmaite tzw. trzymające w napięciu filmy i lektury (Skolimowskiemu „Czterech nocy z Anną” nigdy nie zapomnę, a Mankellowi – „Piątej kobiety”). Mówiąc krótko: do lasu po ciemku nie wchodzę. Nie i już. Nawet w towarzystwie. Nawet w doborowym towarzystwie.
A zatem zimą na co dzień biegam jak chomik w kołowrotku po tak zwanym osiedlowym kieracie, czyli po chodniku wzdłuż głównych ulic osiedla. Kierat, zwany też kółkiem, chociaż nie jest okrągły i kołowrotka też nie przypomina, ma w swojej klasycznej wersji mniej więcej 4 km długości. Przy odrobinie fantazji i przy stabilnej pogodzie można go rozciągnąć do 5, można go też ewentualnie urozmaicić mniejszymi „podkieratami”, eksplorując mniejsze osiedlowe uliczki. Kierat ma swoisty urok - rano co prawda biega na nim oprócz mnie jeszcze jeden pan (tak się mijamy piąty sezon) i ewentualnie jeszcze ze dwie osoby, ale za to wieczorem robi się tu zdecydowanie tłoczno – tylko w czwartek wieczorem na odcinku 300 m w ciągu dwóch minut widziałam trzech biegaczy… A nie była to bynajmniej godzina szczytu - ta przypada bowiem bliżej dwudziestej.
Więc – na co dzień kierat. Za to w weekend wystarczy poczekać, aż się rozwidni (bo ze słońcem to wiadomo, różnie bywa) i… wystarczy wybiec z domu. Gwoli ścisłości, w soboty raczej wyjechać, bo jakoś tak się ten sezon ułożył, że od początku roku w soboty są zawody w Falenicy. Ale o Falenicy już było tydzień temu, więc tylko tytułem uzupełnienia wspomnę, że w tym tygodniu Falenica, jak na zimowy cykl biegowy przystało, odbywała się w scenerii śnieżnej i mroźnej, co jednakowoż nie przeszkodziło niektórym uzyskać świetnych wyników (na przykład mnie – do rekordu życiowego jeszcze trochę mi brakuje, ale coraz mniej). Falenica niby nie jest daleko, ale nie dojrzałam jeszcze do takiej mocy, żeby dobiec na zawody, przebiec 10 km po górkach i wrócić biegiem… Chociaż, po prawdzie, raz czy dwa zdarzyło mi się takie szaleństwo - ale jednak Falenica to Falenica i pokory trochę mieć…
Za to w niedzielę – hulaj dusza, piekła nie ma. A dzisiaj to był nawet biegowy raj. W lesie śnieg niezbyt głęboki, ale głęboki na tyle, żeby skutecznie ukryć lód, który przez ostatnie dwa tygodnie lekko jednak zniechęcał do weekendowych krosów. Śnieg na drzewach skrzy się w promieniach styczniowego słońca - to z kolei świeci ostro, dzięki czemu z porannych minus 10 zrobiło się przyjemne minus cztery. W lesie – tłumy. Głównie spacerowicze i narciarze biegowi, bo ślad gęsto pozakładany - ale przy Zagórzu spotykamy też orientalistów i grupę kijanek (nordic-walkerów). W lekko wyglądających bluzach i legginsach wyglądamy trochę jak z innej bajki. Podążamy sobie romantycznie (bo z małżonkiem) ze Starej Miłosnej przez Radość do Międzylesia. A w Międzylesiu trafiamy na…
Ścieżkę biegową! Tak, oficjalną, wyznaczoną, pięknie oznakowaną. Prawie taką jak ta w Falenicy. Oczy nam się zaświeciły. To co? Biegniemy? Skoro biegowa – nie ma wyjścia. Biegniemy. Pętla zaczyna się wielką tablicą informacyjną na tyłach Domu Pomocy Społecznej "Na Przedwiośniu" (tuż za Centrum Zdrowia Dziecka). Następnie biegnie wzdłuż ogrodzenia Centrum Zdrowia Dziecka. Co 200 metrów – słupki z informację o odległości. Przed zakrętami – wysokie słupki z oznaczeniem kierunku biegu. Po drugim zakręcie już wiemy – ścieżka wiedzie po trasie rozgrywanego tutaj czasami Pucharu Maratonu Warszawskiego, ma 5 km długości, jeden solidny podbieg, kilka mniejszych, ale za to bardzo piaszczystych (tzn. piaszczyste to one są latem, bo dzisiaj są zaśnieżone i przymrożone, i w niczym nie przypominają tych wydm, na których latem tracimy całą prędkość). Po ubitym śniegu biegniemy jak po autostradzie.
Szkoda, że ścieżka ma tylko 5 km. Z drugiej strony – to aż 5 km doskonale oznakowanej trasy. W lesie. Nowa cywilizacja na wschód od Wisły… Mimowolnie zaczynamy drugie kółko. „Latem tu będzie można robić fajne tempówki” – wyrywa mi się. Małżonek patrzy, jakbym się urwała z kosmosu. Ale z drugiej strony…
Tymczasem jednak zmykamy z oficjalnej ścieżki - na nasze ścieżki. Tym razem z Międzylesia radośnie przez Radość i romantycznie do Starej Miłosnej i jeszcze kawałek, przez osiedle…
I prawie niezauważenie pierwsza trzydziestka w tym sezonie wybiegana. Po lesie. Po biegowych ścieżkach Mazowieckiego Parku Krajobrazowego. Nie wyściubiając nosa z Warszawy.
To był bardzo udany weekend. Na biegowych ścieżkach.
A za tydzień – Chomiczówka! Pamiętacie? Trzecia niedziela stycznia:
2012
2011
Czekamy na 2013.
A zatem zimą na co dzień biegam jak chomik w kołowrotku po tak zwanym osiedlowym kieracie, czyli po chodniku wzdłuż głównych ulic osiedla. Kierat, zwany też kółkiem, chociaż nie jest okrągły i kołowrotka też nie przypomina, ma w swojej klasycznej wersji mniej więcej 4 km długości. Przy odrobinie fantazji i przy stabilnej pogodzie można go rozciągnąć do 5, można go też ewentualnie urozmaicić mniejszymi „podkieratami”, eksplorując mniejsze osiedlowe uliczki. Kierat ma swoisty urok - rano co prawda biega na nim oprócz mnie jeszcze jeden pan (tak się mijamy piąty sezon) i ewentualnie jeszcze ze dwie osoby, ale za to wieczorem robi się tu zdecydowanie tłoczno – tylko w czwartek wieczorem na odcinku 300 m w ciągu dwóch minut widziałam trzech biegaczy… A nie była to bynajmniej godzina szczytu - ta przypada bowiem bliżej dwudziestej.
Więc – na co dzień kierat. Za to w weekend wystarczy poczekać, aż się rozwidni (bo ze słońcem to wiadomo, różnie bywa) i… wystarczy wybiec z domu. Gwoli ścisłości, w soboty raczej wyjechać, bo jakoś tak się ten sezon ułożył, że od początku roku w soboty są zawody w Falenicy. Ale o Falenicy już było tydzień temu, więc tylko tytułem uzupełnienia wspomnę, że w tym tygodniu Falenica, jak na zimowy cykl biegowy przystało, odbywała się w scenerii śnieżnej i mroźnej, co jednakowoż nie przeszkodziło niektórym uzyskać świetnych wyników (na przykład mnie – do rekordu życiowego jeszcze trochę mi brakuje, ale coraz mniej). Falenica niby nie jest daleko, ale nie dojrzałam jeszcze do takiej mocy, żeby dobiec na zawody, przebiec 10 km po górkach i wrócić biegiem… Chociaż, po prawdzie, raz czy dwa zdarzyło mi się takie szaleństwo - ale jednak Falenica to Falenica i pokory trochę mieć…
Za to w niedzielę – hulaj dusza, piekła nie ma. A dzisiaj to był nawet biegowy raj. W lesie śnieg niezbyt głęboki, ale głęboki na tyle, żeby skutecznie ukryć lód, który przez ostatnie dwa tygodnie lekko jednak zniechęcał do weekendowych krosów. Śnieg na drzewach skrzy się w promieniach styczniowego słońca - to z kolei świeci ostro, dzięki czemu z porannych minus 10 zrobiło się przyjemne minus cztery. W lesie – tłumy. Głównie spacerowicze i narciarze biegowi, bo ślad gęsto pozakładany - ale przy Zagórzu spotykamy też orientalistów i grupę kijanek (nordic-walkerów). W lekko wyglądających bluzach i legginsach wyglądamy trochę jak z innej bajki. Podążamy sobie romantycznie (bo z małżonkiem) ze Starej Miłosnej przez Radość do Międzylesia. A w Międzylesiu trafiamy na…
Ścieżkę biegową! Tak, oficjalną, wyznaczoną, pięknie oznakowaną. Prawie taką jak ta w Falenicy. Oczy nam się zaświeciły. To co? Biegniemy? Skoro biegowa – nie ma wyjścia. Biegniemy. Pętla zaczyna się wielką tablicą informacyjną na tyłach Domu Pomocy Społecznej "Na Przedwiośniu" (tuż za Centrum Zdrowia Dziecka). Następnie biegnie wzdłuż ogrodzenia Centrum Zdrowia Dziecka. Co 200 metrów – słupki z informację o odległości. Przed zakrętami – wysokie słupki z oznaczeniem kierunku biegu. Po drugim zakręcie już wiemy – ścieżka wiedzie po trasie rozgrywanego tutaj czasami Pucharu Maratonu Warszawskiego, ma 5 km długości, jeden solidny podbieg, kilka mniejszych, ale za to bardzo piaszczystych (tzn. piaszczyste to one są latem, bo dzisiaj są zaśnieżone i przymrożone, i w niczym nie przypominają tych wydm, na których latem tracimy całą prędkość). Po ubitym śniegu biegniemy jak po autostradzie.
Szkoda, że ścieżka ma tylko 5 km. Z drugiej strony – to aż 5 km doskonale oznakowanej trasy. W lesie. Nowa cywilizacja na wschód od Wisły… Mimowolnie zaczynamy drugie kółko. „Latem tu będzie można robić fajne tempówki” – wyrywa mi się. Małżonek patrzy, jakbym się urwała z kosmosu. Ale z drugiej strony…
Tymczasem jednak zmykamy z oficjalnej ścieżki - na nasze ścieżki. Tym razem z Międzylesia radośnie przez Radość i romantycznie do Starej Miłosnej i jeszcze kawałek, przez osiedle…
I prawie niezauważenie pierwsza trzydziestka w tym sezonie wybiegana. Po lesie. Po biegowych ścieżkach Mazowieckiego Parku Krajobrazowego. Nie wyściubiając nosa z Warszawy.
To był bardzo udany weekend. Na biegowych ścieżkach.
A za tydzień – Chomiczówka! Pamiętacie? Trzecia niedziela stycznia:
2012
2011
Czekamy na 2013.