To już. Za dwa tygodnie będzie po wszystkim. No, może nie po wszystkim tak definitywnie, ale po maratonie wiosennym, tak zwanym docelowym. Czyli takim, do którego się szykuję. Zresztą, innych maratonów w zasadzie nie biegam, pomijając pewien słynny Maraton Gdański oraz którąś-tam edycję maratonu poznańskiego. Bo o ile 10 km czy nawet 20 można sobie tak po prostu przebyć bez specjalnego przygotowania (chociaż lepiej się jednak przygotować), to maraton jest jednak wyzwaniem. Poważnym. I co prawda podobno da się go ukończyć bez specjalnego przygotowania, ale przyjemność z tego faktu jest umiarkowana, a skutki uboczne mogą być długo odczuwalne. Dlatego odradzam. Zdecydowanie odradzam.
Zostały dwa tygodnie. Jeszcze tydzień treningu i potem tydzień, żeby tego nie popsuć. Czy jestem przygotowana? Nie mam pewności. Jakoś wyjątkowo długo wchodziłam w przygotowania, wyjątkowo późno zaczęłam trening systematyczny, a maraton jest – wyjątkowo wcześnie. Co akurat może być jego zaletą, bo może nie będzie upału i raczej jeszcze nie zakwitnie to, na co jestem uczulona. Nawet na południu Europy. Tak zakładam optymistycznie.
A co z tymi przygotowaniami? Patrzę w swój dzienniczek treningowy. Zaczęłam późno. Biegałam… Mniej niż zwykle. Ale za to chyba nigdy nie robiłam tyle rzeczy dodatkowych. Nauka pływania, zajęcia na hali, treningi wzmacniające z programem Nike Kinect… Sporo się tego nazbierało. Akcenty – prawie w punkt, zgodnie z założeniami. Ale to takie akcenty, które lubię, żadnych interwałów czy innych kilometrówek. Starty kontrolne – Chomiczówka, Bieg Wedla, Wiązowna – wypadły bardzo dobrze. Szczerze pisząc, lepiej niż się spodziewałam. Szczególnie ten ostatni – najlepszy wynik od 23 miesięcy. Tylko dwa lata temu trenowałam cztery miesiące do półmaratonu. A teraz biegłam kontrolnie, w trakcie przygotowań do maratonu.
Długie wybiegania. Sól przygotowań. Dzisiaj było ostatnie. Przeglądam bloga. W zeszłym roku relacjonowałam chyba każde dłuższe wybieganie, zawsze z radiem, z muzyką, z Trójką na uszach. W tym roku o długich wybieganiach jakoś nie pisałam. Może dlatego, że nieco już spowszedniały? Albo że było ich mniej? I że nie było mrozów po -15 stopni przez kilka weekendów z rzędu, więc to bieganie nie było aż takim wyzwaniem? A może dlatego, że w pisanie co tydzień o przebiegnięciu 25 czy 30 km dla czytelników może być zwyczajnie nudne? Może wreszcie dlatego, że część tych wybiegań zamieniła się w spotkania towarzyskie pod nazwą "Miłe niedzielne wybiegania z Anią” i zyskując walor towarzyski, straciły na tajemniczości i niedostępności. A kiedy towarzystwo się kończyło – wracała Trójka. Głównie w osobie Piotra Metza – wyjątkowo w niedzielne południa, wyjątkowo do biegania. Bo Piotr gra dobrą muzykę.
Ale jednak długie wybiegania były. Może nie 10 jak rok temu. Może nie tydzień w tydzień. Ale kilka trzydziestek przez te dwa miesiące z małym ułamkiem udało się przebiec – po błocie, po śniegu, po piachu, po kostce Bauma. Dzisiaj ostatnie takie wybieganie, 30 km, tym razem w większości w towarzystwie małżonka. Wybiegliśmy prosto pod wiatr, przez pierwsze 10 km zmagaliśmy się z porywami, ćwiczyliśmy bieg zespołowy i osłanianie przed wiatrem (jednak głównie Tomek mnie, brał na siebie pierwsze uderzenia wichury). Kiedy tylko wiatr przycichał na chwilę, tempo skakało jak Stoch w Predazzo, lecieliśmy i zdawało się, że nic nas nie zatrzyma. Mocy wystarczyło nawet na przyspieszenie w końcówce. Sprawdzam zapiski – było szybciej niż rok temu na dwa tygodnie przed maratonem.
Lubię długie bieganie. Może treningowo nie jest ono konieczne. Może nie muszę biegać po trzydzieści kilometrów, żeby przebiec maraton. Ale ja to po prostu to lubię. Gdzieś na 15 km wyłącza mi się myślenie o codzienności i wpadam w pewien rodzaj transu i osobliwego poczucia przyjemności. Zapamiętuję się w tym bieganiu, wyłączam na chwilę rzeczywistość.
Poza tym mam wrażenie, że jednak te długie biegi mają znaczenie. Może nie z punktu widzenia fizycznego, ale – psychicznego. Bo przecież maraton biega się głową ;-) W zeszłym roku w Wiedniu zaczęłam tracić rezon gdzieś po trzech godzinach, bo tyle trwały moje długie wybiegania. Ale po trzech godzinach to już byłam na 36. kilometrze i do mety miałam raptem 6 km. Wiedziałam, że będzie dobry wynik – i był (http://aniabiega.blox.pl/2012/04/A-na-mecie-Bylam-szczesliwa-ze-tam-jestem.html).
Jest jeszcze jedna zmiana. Dieta. Od listopada, z małą przerwą na święta, stosuję dietę wegańską. Nie piszę – jestem weganką, bo to jeszcze nie ten etap. Ale powoli, powoli… Nigdy nie przypuszczałam, ze nie będę jeść mięsa. Kiedy decydowałam się na eksperyment, byłam przekonana, że potrwa on tydzień, maksymalnie dwa. Dzisiaj mam wrażenie, że to nie o mięso chodziło, kiedy na kolejnym biegu dostawałam cios od własnego żołądka i schodziłam z trasy albo truchtałam, zwijając się z bólu. Podejrzewam mleko i jego pochodne. Ale ostre cięcie podziałało, na dodatek okazuje się, że dieta mi służy. Wyniki kolejnych biegów zdają się to potwierdzać.
Zostały dwa tygodnie. Już za dużo nie zrobię, mam nadzieję, że nie popsuję.
Jeszcze jeden ważny akcent, jeszcze kilka rozbiegań. Kilka godzin na basenie.
A potem? Potem Barcelona. Po raz drugi. Powrót i konfrontacja. 5 lat temu pobiegłam tam lepiej niż znakomicie. To był mój drugi maraton, pierwszy zagraniczny, po raz pierwszy złamałam 4 godziny, wróciłam oczarowana (http://www.maratonczyk.pl/content/view/555/14/). Jak będzie 5 lat i 15 maratonów później?
Została ostatnia prosta.
Umówmy się, że zamierzam ją pobiec jak Kszczot dziś w Goeteborgu.
A co z tymi przygotowaniami? Patrzę w swój dzienniczek treningowy. Zaczęłam późno. Biegałam… Mniej niż zwykle. Ale za to chyba nigdy nie robiłam tyle rzeczy dodatkowych. Nauka pływania, zajęcia na hali, treningi wzmacniające z programem Nike Kinect… Sporo się tego nazbierało. Akcenty – prawie w punkt, zgodnie z założeniami. Ale to takie akcenty, które lubię, żadnych interwałów czy innych kilometrówek. Starty kontrolne – Chomiczówka, Bieg Wedla, Wiązowna – wypadły bardzo dobrze. Szczerze pisząc, lepiej niż się spodziewałam. Szczególnie ten ostatni – najlepszy wynik od 23 miesięcy. Tylko dwa lata temu trenowałam cztery miesiące do półmaratonu. A teraz biegłam kontrolnie, w trakcie przygotowań do maratonu.
Długie wybiegania. Sól przygotowań. Dzisiaj było ostatnie. Przeglądam bloga. W zeszłym roku relacjonowałam chyba każde dłuższe wybieganie, zawsze z radiem, z muzyką, z Trójką na uszach. W tym roku o długich wybieganiach jakoś nie pisałam. Może dlatego, że nieco już spowszedniały? Albo że było ich mniej? I że nie było mrozów po -15 stopni przez kilka weekendów z rzędu, więc to bieganie nie było aż takim wyzwaniem? A może dlatego, że w pisanie co tydzień o przebiegnięciu 25 czy 30 km dla czytelników może być zwyczajnie nudne? Może wreszcie dlatego, że część tych wybiegań zamieniła się w spotkania towarzyskie pod nazwą "Miłe niedzielne wybiegania z Anią” i zyskując walor towarzyski, straciły na tajemniczości i niedostępności. A kiedy towarzystwo się kończyło – wracała Trójka. Głównie w osobie Piotra Metza – wyjątkowo w niedzielne południa, wyjątkowo do biegania. Bo Piotr gra dobrą muzykę.
Ale jednak długie wybiegania były. Może nie 10 jak rok temu. Może nie tydzień w tydzień. Ale kilka trzydziestek przez te dwa miesiące z małym ułamkiem udało się przebiec – po błocie, po śniegu, po piachu, po kostce Bauma. Dzisiaj ostatnie takie wybieganie, 30 km, tym razem w większości w towarzystwie małżonka. Wybiegliśmy prosto pod wiatr, przez pierwsze 10 km zmagaliśmy się z porywami, ćwiczyliśmy bieg zespołowy i osłanianie przed wiatrem (jednak głównie Tomek mnie, brał na siebie pierwsze uderzenia wichury). Kiedy tylko wiatr przycichał na chwilę, tempo skakało jak Stoch w Predazzo, lecieliśmy i zdawało się, że nic nas nie zatrzyma. Mocy wystarczyło nawet na przyspieszenie w końcówce. Sprawdzam zapiski – było szybciej niż rok temu na dwa tygodnie przed maratonem.
Lubię długie bieganie. Może treningowo nie jest ono konieczne. Może nie muszę biegać po trzydzieści kilometrów, żeby przebiec maraton. Ale ja to po prostu to lubię. Gdzieś na 15 km wyłącza mi się myślenie o codzienności i wpadam w pewien rodzaj transu i osobliwego poczucia przyjemności. Zapamiętuję się w tym bieganiu, wyłączam na chwilę rzeczywistość.
Poza tym mam wrażenie, że jednak te długie biegi mają znaczenie. Może nie z punktu widzenia fizycznego, ale – psychicznego. Bo przecież maraton biega się głową ;-) W zeszłym roku w Wiedniu zaczęłam tracić rezon gdzieś po trzech godzinach, bo tyle trwały moje długie wybiegania. Ale po trzech godzinach to już byłam na 36. kilometrze i do mety miałam raptem 6 km. Wiedziałam, że będzie dobry wynik – i był (http://aniabiega.blox.pl/2012/04/A-na-mecie-Bylam-szczesliwa-ze-tam-jestem.html).
Jest jeszcze jedna zmiana. Dieta. Od listopada, z małą przerwą na święta, stosuję dietę wegańską. Nie piszę – jestem weganką, bo to jeszcze nie ten etap. Ale powoli, powoli… Nigdy nie przypuszczałam, ze nie będę jeść mięsa. Kiedy decydowałam się na eksperyment, byłam przekonana, że potrwa on tydzień, maksymalnie dwa. Dzisiaj mam wrażenie, że to nie o mięso chodziło, kiedy na kolejnym biegu dostawałam cios od własnego żołądka i schodziłam z trasy albo truchtałam, zwijając się z bólu. Podejrzewam mleko i jego pochodne. Ale ostre cięcie podziałało, na dodatek okazuje się, że dieta mi służy. Wyniki kolejnych biegów zdają się to potwierdzać.
Zostały dwa tygodnie. Już za dużo nie zrobię, mam nadzieję, że nie popsuję.
Jeszcze jeden ważny akcent, jeszcze kilka rozbiegań. Kilka godzin na basenie.
A potem? Potem Barcelona. Po raz drugi. Powrót i konfrontacja. 5 lat temu pobiegłam tam lepiej niż znakomicie. To był mój drugi maraton, pierwszy zagraniczny, po raz pierwszy złamałam 4 godziny, wróciłam oczarowana (http://www.maratonczyk.pl/content/view/555/14/). Jak będzie 5 lat i 15 maratonów później?
Została ostatnia prosta.
Umówmy się, że zamierzam ją pobiec jak Kszczot dziś w Goeteborgu.