W samym środku niczego, czyli o bieganiu i promocji Dąbrowy (Pałuki)

W samym środku niczego, czyli o bieganiu i promocji Dąbrowy (Pałuki)

Dodano:   /  Zmieniono: 
Śnieg zaczął sypać jak tylko opuściliśmy Warszawę. Był piątkowy wieczór. Niepłatny odcinek A2, jak na niepłatny odcinek przystało, z każdą chwilą robił się coraz bardziej biały. Było ciemno, choć oko wykol. Pokusa powrotu do Warszawy, która cały czas była zdecydowanie bliżej niż cel naszej podróży, była silna. Ale mimo to jechaliśmy przed siebie. Zmierzaliśmy na Pałuki (ale o tym dowiedziałam się dopiero na miejscu), do kolebki Polski – do Biskupina. A właściwie – do pobliskiej Dąbrowy, gdzie miał się odbyć II Zimowy Bieg Dębowy. W normalnych okolicznościach przyrody nic by nas nie zmusiło, żeby jechać ponad 300 km, tylko po to by przebiec kilometrów 15, ale…
Wasylowi się nie odmawia. A głównym duchem sprawczym biegu w Dąbrowie jest właśnie Wasyl, czyli Grzegorz Grabowski. To człowiek-instytucja, orkiestra z perkusją i programem słowno-muzycznym adekwatnym, a przede wszystkim autor projektu „Pasja biegania”. Właśnie ukazał się drugi tom „Pasji…”, a impreza w Dąbrowie była swego rodzaju… wernisażem. Biegowym. Nie wiem, nie miałam okazji zapytać Wasyla, czy  to on namówił władze Dąbrowy, czy one jego - ale faktem jest, że dawno nie widziałam, żeby niewielka gmina w środku niczego (znaczy - w sercu i w kolebce, ale generalnie po prostu nigdzie i wszędzie) tak dobrze i sensownie wydawała pieniądze: na sport i na promocję zarazem.

Dąbrowa (tradycyjnie sięgnę do źródeł internetowych) to wieś gminna położona 10 km na północ od Mogilna, gdzieś przy szosie do Bydgoszczy. Pierwsza wzmianka o tej miejscowości pochodzi z 1357 roku. Arcybiskup gnieźnieński Jan Łaski w dziele "Liber beneficjorum" napisanym w 1521 roku wymienia Dąbrowę, jako wieś należącą do parafii Parlin. Dzisiaj Parlin i Parlinek to sołectwa gminne Dąbrowy. A o wiosce, która ma nazwę taka jaką nosi wiele innych w Polsce, pies z kulawą nogą by pewnie nie usłyszał, gdyby Wasyl z lokalnymi władzami nie ściągnęli tam na bieg ponad 500 osób (sam główny bieg ukończyło 525 osób, a był jeszcze Nordic Walking oraz liczne biegi dziecięce) z całej Polski.

A zatem jechaliśmy przez noc, korzystając z płatnych i bezpłatnych odcinków A2. Im bliżej byliśmy celu, tym drogi robiły się węższe - a pod koniec nawet bardzo wąskie i lekko dziurawe. Ale to było nic w porównaniu z drogą z Biskupina, gdzie nocowaliśmy, do samej Dąbrowy. Wśród jezior i lasów, urokliwych pagórków i licznych atrakcji dla turystów (chociaż niekoniecznie o tej porze roku), wije się wąska dróżka utkana dziurami w czymś, co kiedyś było asfaltem. Przejechać zasadniczo się da, ale co to za jazda… Zapomniałam już, że mogą być takie drogi. A jednak!

Ale to był jedyny mankament, od organizatorów biegu akurat najmniej zależny. Poza tym już na wjeździe do Dąbrowy kierunkowskazy do Biura Zawodów, straż blokująca wjazd w okolice trasy biegu i biura zawodów (poniekąd słusznie, 500 metrów naprawdę można przejść).

A w biurze – jak w ulu. Rój ludzi, gwar, atmosfera przedstartowa… Pakiety odbieramy sprawnie mimo wszystko. Potem seria niezliczonych, a bardzo miłych spotkań z osobami mniej lub bardziej znajomymi. Szybka wizyta w szatni – bardzo ładnie oznaczonej, że damska i w ogóle. Tylko dlaczego w normalnej sali klasowej na parterze? Z oknami na wysokości pasa? No dobrze, ale w sumie muszę tylko zmienić ukochane krótkie spodenki na legginsy za kolano. Bo niby nie jest zimno, jednak wiatr potęguje odczucie chłodu, a ja mam się nie ścigać. Więc się ubieram solidnie. Zakładam legginsy – i wracam na salę. Wyjść, nie wyjść? E tam, rozgrzeję się trasie. Dalej zatem nadrabiam zaległości towarzyskie i wychodzę dopiero na wspólne zdjęcie. Sesja trwa ładnych kilka minut, ale potem dość sprawnie odbywa się start.

Najpierw małe kółeczko wokół szkoły i dalej w drogę. Wiatr na razie w plecy, trasa lekko w dół, kilometry oznaczone perfekcyjnie, nogi pracują jak złe (czyli coraz szybciej, wbrew zakazowi ścigania, co raz obieram sobie jakiś cel i go mijam). Przy trasie – nieliczni kibice, w tym starsze panie dopingujące z ogródków. Małżonek, który też się nie ściga, tylko biegnie ze mną, zaczyna pajacować i kłania się czapką kolejnym kibickom. Dzięki temu udaje nam się biec nieco wolniej. Tuż za piątym kilometrem dobiegamy do dużego zorganizowanego punktu kibicowania i dopajania. Parlin. Wesoło tu, na punkcie woda i herbata, ale jest na tyle chłodno, że omijamy napoje i lecimy sobie niespiesznie dalej. Już wiemy ze trasa jest z gatunku: długa prosta, nawrót i powrót. Za nawrotem, który jest dokładnie na półmetku, zaczyna się zmaganie z silnym wiatrem, który teraz wieje w twarz i z… podbiegami - łagodnymi wprawdzie, ale długimi.

Tyle, że nam nie przeszkadza ani jedno, ani drugie. Lecimy sobie niemal nóżka w nóżkę, tam gdzie wiatr jest wyjątkowo paskudny, Tomek ustawia się tak, żebym się schowała za jego plecami, ale chętnych na korytarz powietrzny natychmiast się pojawia kilka osób i nie zawsze mogę się schować za małżonka. Korzystam więc też z innych pleców - a co. Ale w końcu się synchronizujemy we dwójkę, chociaż po Tomku widać na ostatnich trzech kilometrach, że musi się ostro hamować. Ale to dobrze, przecież nie mieliśmy się ścigać. – Leć – mówię na ostatnich 200 metrach, ale mój małżonek zamiast gnać na metę, wyciągnął rękę, złapał moją dłoń – i tak za ręce wpadliśmy sobie na metę w czasie, hm, niewiele odbiegającym od mojej życiówki… - czyli odpowiednio 1:09:15 i 1:09:17 (bo ja jednak z tyłu za tą ręka byłam). A na mecie, oprócz medali, na kobiety czekały jeszcze żółte tulipany, co podbiło mnie do reszty. I nawet fakt, że znowu do jedzenia dla „bezmięsnych” były głównie suche buły (choć świeże i smaczne), nie był w stanie popsuć mi humoru.

A na Pałuki (bo tak właśnie się nazywa ten region, w północno-wschodniej Wielkopolsce, historycznie - część ziemi kaliskej) pewnie jeszcze wrócimy. Bo nie zdążyliśmy na wycieczkę po muzeum w Biskupinie (no dobrze, ja nie zdążyłam, bo Tomek w Biskupinie zna każdy zakamarek i sam mógłby oprowadzać wycieczki). Bo o wartym obejrzenia kościele w Parlinie przeczytałam tuż przed samym wyjazdem z Biskupina. Bo po drodze jeszcze Gniezno, Żnin, Kcynia i okolice… A te lasy i jeziora wyglądają nawet wczesną wiosną jakoś wyjątkowo zachęcająco. Do biegania ;-)

A zatrzymamy się na pewno w Przystani Biskupińskiej, gdzie wyjątkowo biegaczy przyjęto iście po królewsku i gdzie nawet mój kaprys niejedzenia pewnych produktów został potraktowany z pełnym zrozumieniem i życzliwością (innymi słowy – dostałam specjalnie przygotowane jedzenie).

Ostatnie wpisy

  • Chasing the Breath – W pogoni za oddechem18 sty 2017, 16:53Wbrew pozorom i tytułowi nie jest to film o norweskich biegaczkach ( i biegaczach) narciarskich, ale o Polaku, który postanowił ukraść Szerpom zwycięstwo w Everest Marathon. Jak dla mnie, ten film mógłby równie dobrze nosić tytuł „W pogoni za...
  • Nie jesteśmy tam chłopcem do bicia30 cze 2016, 10:15Za 12 godzin ten tekst może być już nieaktualny. Cóż, tak bywa, jak się zbiera do pisania przez cały tydzień. A chciałam coś napisać o EURO. Niby za piłką nie przepadam, ale stara kibicka wyłazi mi spod koszuli. Co prawda tegoroczną imprezę...
  • „Niezłomny”. Dlaczego warto.5 sty 2015- Ania, Louis nie żyje – zaczepiła mnie jakoś w lipcu koleżanka. – JAKI LOUIS? – zapytałam dużymi literami, wstrzymując oddech. – Louis Zamperini, niezłomny – gdyby nie to, że rozmawiałyśmy przez FB, pewnie...
  • Narodowy spis biegaczy, czyli gdzie ta siła18 gru 2014Ponad 60 000 osób wzięło udział w Narodowym Spisie Biegaczy. Bo tak fajny lans był wstawić sobie w serwisie społecznościowym obrazek z kolejnym numerkiem. Tak, też dałam się spisać. Gdzieś pod sam koniec akcji, kiedy właściwie nie biegałam i...
  • Maraton bez medalu, czyli #droganaNarodowy – epilog30 wrz 2014Nie mam medalu z 36. PZU Maratonu Warszawskiego. Żałuję, bo medal jest piękny, chyba najładniejszy, jaki mogłam mieć w kolekcji. Z tego maratonu, zamiast medalu, mam breloczek. Też ładny, z Mostem Poniatowskiego. I mam też nogi zmęczone, jakbym...