Warszawski dzień, warszawski dzień

Warszawski dzień, warszawski dzień

Dodano:   /  Zmieniono: 
Mam tak samo jak ty, / Miasto moje a w nim: / Najpiękniejszy mój świat / Najpiękniejsze dni.
Te wersy musiały wybrzmieć przed startem. Taka tradycja. 9:55. Niemen, „Sen o Warszawie”, końcowe odliczanie – i start. 8. Półmaraton Warszawski wchodzi do historii. Na starcie – 10 142 osoby. Prawie wszyscy dotrą do mety, mimo że pogoda nie zachęca do wychodzenia z domu. O bieganiu już nawet nie wspomnę. Wśród tych 10 tysięcy są tacy, dla których to debiut na dystansie półmaratonu. Są tacy, dla których to pierwszy start w ogóle. Podziwiam ich za to, że nie zostali w domach, że stanęli – lżej lub grubiej ubrani – na starcie. Ich udział był o wiele ważniejszy niż nasz – ludzi, którzy biegają dłużej, którzy startują od kilku sezonów i którym żadna pogoda nie straszna. Ci, którzy dzisiaj pobiegli pierwszy raz, na wejście mieli poprzeczkę zawieszoną wysoko. I dali radę. Chapeu bas!

Prawdziwymi bohaterami dnia byli jednak wolontariusze, którzy obsługiwali depozyty, punkty odżywcze, trasę, strefę mety. Nie bacząc na mróz, z samego rana stawili się na dworze i spędzili tam ładnych kilka godzin. Podczas kiedy my, biegacze, rozgrzewaliśmy się naszym biegiem – oni mogli co najwyżej podskakiwać w miejscu. A i to niekoniecznie. Innymi oczami dzisiaj spojrzałam na nich – w większości dzieciaki i bardzo młodych ludzi – którzy mają w sobie na tyle ducha, żeby robić coś dla innych i którzy pół niedzieli stali na mrozie po to, żeby nam się biegło bardziej komfortowo. Dla Was – największe podziękowania.
I dla kibiców, którzy… Byli przy trasie. Pod Mostem Poniatowskiego było niemal tak samo jak podczas Maratonu Warszawskiego. To było niesamowite. I dodawało skrzydeł. Skutecznie.

No ale i samemu biegowi należy sie kilka słów. Nie tylko dlatego, że był rekordowy: zarówno pod względem liczby uczestników, jak i poziomu odczuwalnej temperatury. I nawet nie dlatego, że był naprawdę dobrze zorganizowany, bo imprezy Fundacji Maratonu Warszawskiego to już od jakiegoś czasu dobry europejski poziom (chociaż pogoda postawiła organizatorów przed nie lada wyzwaniem - ale wyszli z niego obronną ręką). Owszem, woda na punktach lekko chrzęściła w zębach, ale jak jest mróz, to woda zamarza i praw fizyki nawet szef MW nie jest w stanie zmienić. Za to długość punktów, zaangażowanie wolontariuszy, wygoda – bez zarzutu. Strefa mety sprawnie zorganizowana, wyjście jak po sznurku, przejście do depozytów, do szatni… Jedynie scena mogłaby być ciut bliżej punktu z jedzeniem - pewnie byłoby więcej kibiców na dekoracji. A propos jedzenia – zamiast nieśmiertelnej pomidorowej z niedogotowanym ryżem była sałatka makaronowa WEGAŃSKA. To pierwszy bieg od grudnia, na którym mogłam skorzystać z posiłku regeneracyjnego, zamiast patrzeć, jak inni jedzą (ostatnio wydarzyło się to na Żoliborskim Biegu Mikołajkowym).

Wracając jednak do biegu i do moich wczorajszych obaw o dyspozycję organizmu. Otóż już wiem. Tydzień po maratonie można dobrze pobiec półmaraton (oczywiście nie polecam tego rozwiązania ;-) - nie każdy ma odpowiednio silny organizm i zdolności regeneracyjne). Okazało się, że ja jednak jestem baba grubokoścista i jakoś szybko wracam do dyspozycji. I tym razem wróciłam nadzwyczaj szybko. A dzięki temu, że było chłodno, a zarazem słonecznie i bezwietrznie, czyli pogoda idealna do szybkiego biegania, to... poleciałam. Miejscami nawet chyba trochę za szybko. Kiedy na 10. kilometrze zorientowałam się, że byłam bliska poprawienia życiówki na 10 kilometrów, było już za późno. Na 15 km – zrobiłam życiówkę, poprawiając wszystkie tegoroczne osiągnięcia. A na koniec, mimo małego kryzysu, zaraz za podbiegiem na Belwederskiej wpadłam na metę z czasem:

1:36:07

Co jest moim nowym rekordem życiowym. Poprzedni miał już dwa lata i był o prawie dwie minuty słabszy. A wynik sprzed miesiąca z Wiązowny poprawiłam o ponad dwie minuty. I to był mój dzień.

A także małżonka, który… No cóż, dotarł do mety ponad pół minuty przede mną, pozwalając mi oglądać swoje plecy przez większą cześć dystansu.

To był naprawdę piękny warszawski dzień.

I czy ja naprawdę musiałam dzisiaj biec? No, musiałam, bo:

Kiedyś zatrzymam czas
I na skrzydłach jak ptak
Będę leciał co sił
Tam, gdzie moje sny,
I warszawskie kolorowe dni.

(autorką zdjęcia jest Dominika Słowińska)

Ostatnie wpisy

  • Chasing the Breath – W pogoni za oddechem18 sty 2017, 16:53Wbrew pozorom i tytułowi nie jest to film o norweskich biegaczkach ( i biegaczach) narciarskich, ale o Polaku, który postanowił ukraść Szerpom zwycięstwo w Everest Marathon. Jak dla mnie, ten film mógłby równie dobrze nosić tytuł „W pogoni za...
  • Nie jesteśmy tam chłopcem do bicia30 cze 2016, 10:15Za 12 godzin ten tekst może być już nieaktualny. Cóż, tak bywa, jak się zbiera do pisania przez cały tydzień. A chciałam coś napisać o EURO. Niby za piłką nie przepadam, ale stara kibicka wyłazi mi spod koszuli. Co prawda tegoroczną imprezę...
  • „Niezłomny”. Dlaczego warto.5 sty 2015- Ania, Louis nie żyje – zaczepiła mnie jakoś w lipcu koleżanka. – JAKI LOUIS? – zapytałam dużymi literami, wstrzymując oddech. – Louis Zamperini, niezłomny – gdyby nie to, że rozmawiałyśmy przez FB, pewnie...
  • Narodowy spis biegaczy, czyli gdzie ta siła18 gru 2014Ponad 60 000 osób wzięło udział w Narodowym Spisie Biegaczy. Bo tak fajny lans był wstawić sobie w serwisie społecznościowym obrazek z kolejnym numerkiem. Tak, też dałam się spisać. Gdzieś pod sam koniec akcji, kiedy właściwie nie biegałam i...
  • Maraton bez medalu, czyli #droganaNarodowy – epilog30 wrz 2014Nie mam medalu z 36. PZU Maratonu Warszawskiego. Żałuję, bo medal jest piękny, chyba najładniejszy, jaki mogłam mieć w kolekcji. Z tego maratonu, zamiast medalu, mam breloczek. Też ładny, z Mostem Poniatowskiego. I mam też nogi zmęczone, jakbym...