Wiosna, ach to Ty?

Wiosna, ach to Ty?

Dodano:   /  Zmieniono: 
 
Wygląda na to, że wreszcie przyszła.
Jeszcze wczoraj... Jeszcze wczoraj panowała zima. Żeby ostatecznie rozliczyć się z dotychczasową, bardzo udana skąd inąnd, częścią tego sezonu, wybrałam się na Test Coopera na Stadionie Narodowym. Test organizowała Fundacja Maratonu Warszawskiego i miał on być taką przygrywką do cyklu Pucharu Maratonu – czyli kolejnych biegów na 5,10, 15, 20 i 25 km, które pozwalają się przygotować do wrześniowego MW.

Tak przy okazji – polecam cały cykl. Start na 5 km – już 27 kwietnia, a więcej szczegółów na stronie www.maratonwarszawski.pl.

Wracając do Testu Coopera. To była nie lada gratka. Pobiec po płycie Stadionu Narodowego. Po tej sztucznej murawie, co to na niej Polska reprezentacja w piłkę kopaną... Ale nie. Może nie będę pisać o piłkarzach, bo może ta murawa wydziela jakieś fluidy... W każdym razie gratka była, udało mi się zapisać na krótką listę szczęśliwców (bo wystartowało w sumie niespełna 300 osób, to kameralny bieg ja na warszawskie warunki). Wybrałam się. Blonia stadionu pokryte śniegiem. Wszędzie to białe paskudztwo. Szło się trudno, a co dopiero biegać. Ale w końcu się odnalazłam w czeluściach stadionowych, obejrzałam wreszcie owe magiczne szatnie, owszem fajne są, ale żadnych fajerwerków, wyszłam na płytę, murawa sprawiała wrażenie zielonego dywanika rzuconego na betonową płytę. Takiego mechatego dywanika. Dach był zamknięty. A, ciepło jest, ucieszyłam się i poszłam zmieniać odzienie. I postanowiłam wystartować w krótkim rękawku.

Wystartowałam. Było bardzo profesjonalnie – elektroniczny zegar pod kopułą dachu, dyrektor Tronina z nagłośnieniem takim, że w Parku Skaryszewskim było go słychać, starter (i stoper zarazem) z pistoletem. GPS niby działał, ale na kątach prostych i pod dachem już po drugiej pętli przestał pokazywać prawdę. Biegałam zatem tempem nieokreślonym, nie bardzo się miałam do kogo przypiąć, uważałam tylko, żeby się za bardzo nie zakwasić w pierwszej połowie i wiedziałam, że nie biegnę tak szybko, jakbym chciała (czyli po 1:30 na okrążenie). Ale mięciutka trawka nie dbałą odbicia, a kąty proste – to nie wiraże i jednak lekko zatrzymywały. Leciałam. Nie było mi specjalnie komfortowo, ale w drugiej połowie dystansu to jednak ja wyprzedzałam – tych którzy byli w zasięgu. Poza tym dłonie zamarzły mi w sople, zastanawiałam się, kiedy zaczną odpadać z zimna... Po 12 minutach zatrzymałam się przy słupku oznaczającym, że przebiegłam 2845 m. Według tabelek – bardzo dobrze. Według mnie – mogłam wylądować jakieś 100 metrów dalej. Ale nie miałam pary, a zakwasić się trochę bałam. Ponieważ biegłam bez pulsometru – ciężko ocenić, czy to był dobry bieg, czy nie. Ale subiektywne odczucia potwierdzały że dałam z siebie wszystko.

No, cóż. Faktycznie, na szybkie bieganie dopiero przyjdzie pora, do maratonu raczej dostojnie tupałam, zresztą, jak tu biegać w tym śniegu... Przebrałam się i potruchtałam w stronę domu. Po 6 km truchtanie mi się znudziło i poczekałam na autobus. Bolały mnie wszystkie ścięgna i generalnie miałam dosyć. Nie chciało mi się.

Dlatego dzisiaj do Książenic jechałam bez napinki. Uznałam, że to dobra okazja, żeby sprawdzić, na ile jestem, żeby wiedzieć z jakiego punktu startuję z przygotowaniami do... Tak, do jesiennego maratonu. Już o tym myślę, jest wyzwanie.

Książenice to kolejne miejsce z cyklu „w samym środku niczego”. Gdzieś koło Grodziska Mazowieckiego, gdzieś blisko Nadarzyna, gdzieś w bok od trasy katowickiej... To gdzieś robiło się coraz bardziej urokliwe, im bardziej się do niego zbliżaliśmy i im wyżej podnosiło się coraz mocniejsze wiosenne słońce – tak już przez wszystkich wyczekiwane. A na miejscu – wielkie bannery powitalne, wielki parking dla zawodników, lekki rozgardiasz w biurze zawodów i radosna atmosfera oczekiwania na wiosenny start. Biuro Zawodów zresztą w pięknej, kolorowej, nowoczesnej i nowej szkole – otwartej zaledwie we wrześniu

Słońce mnie przekonało. W ostatniej chwili odłożyłam do worka z depozytem bluzę z długim (tak, tą czerwoną z kapturem). Zostałam w różowej z krótkim rękawem. Niestety, nie miałam szortów, byłam skazana na legginsy ¾.

Fajne są takie kameralne biegi. Fajnie, jeżeli organizuje je lokalna społeczność. Uroczy rozgardiasz, małe wtopy, ale serdeczność, gościnność i uśmiech ludzi (są tacy Polacy, serio) niwelują większość niedociągnięć. Tu dodatkowo na korzyść organizatorów grała pogoda, więc atmosfera była więcej niż dobra. Poza tym nie pojawiła się pani, która miała prowadzić rozgrzewkę, ale za to dojechała młodzieżowa orkiestra dęta z Grodziska, więc jak tylko zadęła, a jest w orkiestrach dętych jakaś siła – wszyscy zaczęli podskakiwać. Zupełnie jakby ktoś rzucił hasło – kto nie skacze, ten nie biega.

A potem nastąpił start. Tak trochę znienacka, ale konkretnie, wystrzelił pistolet i poszli... Niektórzy dosłownie poszli, bo zdaje się pierwszy raz startowali i musieli się ustawić na czele... Przez pierwsze pół kilometra trzeba się było troszkę poprzepychać w tłumie, a nei brakowało takich kwiatków jak kręcenie kamerką czy wiąznie butów na środku trasy... A nawet na fast tracku... Ale co tam. Ruszyliśmy z małżonkiem. Ostro. Jak po 500 metrach zorientowałam się, że zasuwamy szybciej niż ja wczoraj na tym Cooperze – lekko odpuściłam. Mąż nie – więc szybciutko mi uciekł. Ale ja też szybciutko zyskałam bardzo sympatyczne męskie towarzystwo, w którym poginałam już prawie do końca. Gdzieś w okolicach czwartego kilometra usłyszałam, że jestem druga z kobiet. Lekko się zdziwiłam, po czym doszłam do wniosku, że chyba już nie mam siły... I wtedy jeden z moich towarzyszy powiedział, że jak utrzymamy tempo to zrobi życiówkę, a drugi zapytał, w ile się biegnie takie 10 km, bo on pierwszy raz.... Spojrzałam na zegarek. Gdybyśmy utrzymali tempo – to ja też miała duże szanse na życiówkę. Poczułam brzemię odpowiedzialności za życiówkę – nie swoją. 5 km – 22 minuty. Szło dobrze, tylko zaniepokoiło mnie, że 5. km wypadł... sporo za półmetkiem. Znaczy się, 10 km to tu raczej nie ma. No, ale ja dalej biegnę na tym drugim miejscu.

Wydawało mi się, że nie zwalniam, ale chyba jednak troszeczkę zwolniłam. Sił dodał mi strażak na rondzie zapowiadający, że jeszcze tylko dwa kilometry. Małżonka spotkałam po nawrocie. On już zmierzał do mety, ja miałam jakieś 400 metrów więcej. Chyba mnie dopingował, ale nie miałam siły odpowiedzieć. Leciałam na życiówkę na niewymiarowej trasie. Na przedostatnim zakręcie rzuciłam chłopakom, żeby lecieli, bo ja nie umiem finiszować. Ale koledzy zachowali się rycersko i skończyliśmy prawie jednocześnie. Zatrzymałam zegarek. 41:18? No, tak. Jakieś 9,5 km.

Szkoda. W tempie w jakim biegłam – miałabym życiówkę na dyszce jak nic. A tak jeszcze raz będę się musiała zmęczyć.

Ale nie zdążyłam o niczym pomyśleć, bo od razu pojawił się małżonek (dobiegł prawie dwie minuty wcześniej), a zaraz potem – pani redaktor z Radia Bogoria. Poopowiadaliśmy o bieganiu do mikrofonu, a potem ruszyliśmy do szatni i pod ciepły prysznic (koedukacyjny, ale były zasłonki).

Był też ciepły bigos, niestety w wersji klasycznej, więc musiałam obejść się smakiem, za to koncert orkiestry dętej skutecznie umilił mi niedzielne przedpołudnie w oczekiwaniu na pucharek. No i to słońce! Na podium wybiegłam w samej bluzie. W końcu poczułam się tak... wiosennie.

Aha, oprócz bigosu były jeszcze mufinki. Wyglądały pysznie i było ich.... Po same uszy.

A do Radia Bogoria dałam jeszcze głos w temacie stroju do biegania i biegających pań w ogóle.

Audycja „Babskie gadanie” – w środę. Chyba przyszłą.

A jutro – niespodzianka, czyli będzie wpis poniedziałkowy.

(fot. Michał Krysiak)

Ostatnie wpisy

  • Chasing the Breath – W pogoni za oddechem18 sty 2017, 16:53Wbrew pozorom i tytułowi nie jest to film o norweskich biegaczkach ( i biegaczach) narciarskich, ale o Polaku, który postanowił ukraść Szerpom zwycięstwo w Everest Marathon. Jak dla mnie, ten film mógłby równie dobrze nosić tytuł „W pogoni za...
  • Nie jesteśmy tam chłopcem do bicia30 cze 2016, 10:15Za 12 godzin ten tekst może być już nieaktualny. Cóż, tak bywa, jak się zbiera do pisania przez cały tydzień. A chciałam coś napisać o EURO. Niby za piłką nie przepadam, ale stara kibicka wyłazi mi spod koszuli. Co prawda tegoroczną imprezę...
  • „Niezłomny”. Dlaczego warto.5 sty 2015- Ania, Louis nie żyje – zaczepiła mnie jakoś w lipcu koleżanka. – JAKI LOUIS? – zapytałam dużymi literami, wstrzymując oddech. – Louis Zamperini, niezłomny – gdyby nie to, że rozmawiałyśmy przez FB, pewnie...
  • Narodowy spis biegaczy, czyli gdzie ta siła18 gru 2014Ponad 60 000 osób wzięło udział w Narodowym Spisie Biegaczy. Bo tak fajny lans był wstawić sobie w serwisie społecznościowym obrazek z kolejnym numerkiem. Tak, też dałam się spisać. Gdzieś pod sam koniec akcji, kiedy właściwie nie biegałam i...
  • Maraton bez medalu, czyli #droganaNarodowy – epilog30 wrz 2014Nie mam medalu z 36. PZU Maratonu Warszawskiego. Żałuję, bo medal jest piękny, chyba najładniejszy, jaki mogłam mieć w kolekcji. Z tego maratonu, zamiast medalu, mam breloczek. Też ładny, z Mostem Poniatowskiego. I mam też nogi zmęczone, jakbym...