Zazdrościłam im. I była to zazdrość paskudna, bezinteresowna, do szpiku kości. Bo to oni byli bohaterami dnia. Nawet jeżeli nie było, jak chciały media i organizator, 6 tysięcy, a niespełna 4 tysiące biegających. I to oni skupiali na sobie uwagę wszystkich. To oni cierpieli w słońcu, to im wiatr wiał w twarz, to oni wpadali na metę w stanie kompletnej euforii, w stanie nierzeczywistym. To oni są maratończykami.
Och, jak ja im zazdrościłam! Jeszcze wczoraj wieczorem miałam ochotę lecieć do Biura Zawodów i przepisywać się z dychy na maraton. Bo te 10 km – to taki bieg symboliczny. I to nie w sensie symbolu, ale w sensie, że to taki bieg–niebieg. Bieg obok. Nie żebym deprecjonowała jakoś biegi dziesięciokilometrowe. O nie! Uważam zresztą, ze dobre pobiegnięcie dychy, jest chyba nawet trudniejsze niż przebiegnięcie maratonu. Nie lubię biegać szybko, a żeby pobiec dobrze 10 km, trzeba je przebiec szybko. Ponieważ jednak ostatni miesiąc upłynął mi głównie na odpoczywaniu po maratonie i półmaratonie, wiadomo było, że o „szybko” nie mam co marzyć. Postanowiłam zatem swój udział potraktować w ogóle jako symboliczny (czyt.: nieznaczący) - niejako przy okazji kibicowania maratończykom.
Mam zresztą nieodparte wrażenie, że organizator też potraktował ten bieg symbolicznie. I, podobnie jak ja przyjął, że symboliczny oznacza taki… o niewielkim znaczeniu. Zaczęło się już przed startem, kiedy okazało się, że najlepszą drogą do strefy startowej na 10 km jest droga… przez płotek rozdzielający jezdnię. No cóż. Jestem wybitnie mało skoczna, ale moje 1,70 m wzrostu jakoś mi tam pomogło pokonać przeszkodę. BTW, czy ja pisałam już, że nagle, po 25 latach w miarę dorosłego życia w przekonaniu, że mam 1,68 m wzrostu, dowiedziałam się, że to jest jednak 1,70? Miłe, prawda? To dowodzi, że czasami nie warto sobie na siłę dodawać…
Ale wracając do ad remu. Po pokonaniu płotka zaczęło się pokonywanie kolejnych stref – tak aby dotrzeć do swojego przedziału czasowego. Co prawda mogłam startować z sektora VIP, ale uważam, że sektor VIP na biegu, umiejscowiony pomiędzy elitą a biegaczami, to jednak nieporozumienie. Stanęłam wiec zgodnie mniej więcej ze swoimi ambicjami i w górnej granicy możliwości.
Najpierw wystartowali maratończycy. Jakoś nie zauważyłam, żeby ich start był poprzedzony minutą ciszy za Boston - możliwe jednak, że ta minuta mi umknęła. Chociaż z drugiej strony, gdyby konferansjer zamilkł na minutę, raczej bym to usłyszała… Media podają jednak, że minuta ciszy była, więc pewnie była.
Start maratończyków był super. Patrzeć, jak truchtają, przyspieszają, ruszają, mieć możliwość pozdrawiania ich brawami! Przez chwilę czułam się, jakbym miała biec z nimi. Oj, ciągnęło. I to jak!
Potem był start tych symbolicznych. Najpierw odliczanie, start, ruszyliśmy, w tłumie, bardzo powoli… I nagle stop. Okazało się, że ten start był fejkowy, znaczy, honorowy, a ostry – dopiero za chwilę. Szkoda, że nikt tego nie powiedział. Mój fart, że udało mi się szybko przezbroić zegarek.
Znowu start. Tym razem już taki prawdziwy. 500 m slalomu. Ciekawe, czy kiedyś któryś organizator w końcu wyegzekwuje strefy startowe wyglądające tak, jak powinny wyglądać. Marzenie ściętej głowy zapewne. Tymczasem – wbieg na Most Świętokrzyski. Piękna panorama i przerażająca perspektywa Tamki. Jak się okazuje – nie taki diabeł straszny, a Tamka nie taka stroma. Wdrapałam się na górę z minimalną stratą. Na górze natknęłam się na lecącą w przeciwna stronę czołówkę maratonu, popodziwiałam i w zachwycie wbiegłam sobie na Krakowskie Przedmieście. Potem było dość tradycyjnie – Miodowa, Bonifraterska, skręt w Sanguszki (miło dla odmiany tędy zbiegać), Wisłostrada. Na półmetku wydawało się, że lecę na fantastyczną życiówkę, ale to był ostatni moment, kiedy się coś takiego mogło wydawać. Na siódmym kilometrze straciłam parę kompletnie, potem próbowałam nadgonić, ale jakoś mi to nie za bardzo wychodziło.
W efekcie dotarłam do mety w 45 minut i 6 sekund (netto), czyli bardzo przyzwoicie jak na regulaminową trasę, ale nieco słabiej niż mi się wydawało, że mogę.
Za to za metą…
O, tam był już luksus! Błyskawiczny odbiór ciuchów, absolutnie fantastyczne kontenery z prysznicami (kabinki, pojedyncze, zamykane, gorąca woda, lusterko…), trwające cały czas (choć nieco na uboczu) Expo. Robiło wrażenie.
No i te wyniki! Tu znowu mam ambiwalencję uczuć. Bardzo dobre czasy zwycięzców - ale cóż z tego, skoro wśród pierwszej trójki nie było Henryka Szosta. Wielka szkoda i – jak sądzę – wielki jego dramat. Mistrz Polski dobiegający w 2:13… Z całym szacunkiem dla Arka Gardzielewskiego – ale przecież on potrafi biegać szybciej. I Polaków stać na to, żeby mistrz Polski biegał 2:10. Albo nawet 2:09, nawet jeżeli mistrzem nie miałby być Szost. No i to kompletne zignorowanie przez spikera faktu wbiegania na metę Olgi Ochal, było nie było pierwszej POLSKIEJ zawodniczki, a trzeciej w ogóle, jakoś mi zgrzytało.
No więc, kibicowaliśmy jeszcze maratończykom. Ja – ciesząc się z tego, że sobie wygodnie stoję czy siedzę przy mecie. I jednocześnie zazdroszcząc im tego, że to właśnie oni wbiegają na metę, a nie ja.
I z pełną ambiwalencją uczuć. Że pojawiła się nagle w Warszawie impreza, która mogłaby pretendować do europejskiej Ligi Mistrzów. Rozmachem, zasięgiem, organizacją. Nawet bez naciągania informacji o liczbie zawodników. I że gdzieś tam, w strukturach organizacyjnych, pomyślano prawie o wszystkim. Czegoś mi tam jednak brakowało. Miałam lekkie poczucie, że tu biegacze są dla imprezy. Chociaż w kategorii event na pewno OWM wyznaczył nowe standardy. I trudno będzie z nim konkurować.
Ale może nie mam racji. Może to tylko zazdrość. W końcu ja biegłam dzisiaj tylko symbolicznie…
Mam zresztą nieodparte wrażenie, że organizator też potraktował ten bieg symbolicznie. I, podobnie jak ja przyjął, że symboliczny oznacza taki… o niewielkim znaczeniu. Zaczęło się już przed startem, kiedy okazało się, że najlepszą drogą do strefy startowej na 10 km jest droga… przez płotek rozdzielający jezdnię. No cóż. Jestem wybitnie mało skoczna, ale moje 1,70 m wzrostu jakoś mi tam pomogło pokonać przeszkodę. BTW, czy ja pisałam już, że nagle, po 25 latach w miarę dorosłego życia w przekonaniu, że mam 1,68 m wzrostu, dowiedziałam się, że to jest jednak 1,70? Miłe, prawda? To dowodzi, że czasami nie warto sobie na siłę dodawać…
Ale wracając do ad remu. Po pokonaniu płotka zaczęło się pokonywanie kolejnych stref – tak aby dotrzeć do swojego przedziału czasowego. Co prawda mogłam startować z sektora VIP, ale uważam, że sektor VIP na biegu, umiejscowiony pomiędzy elitą a biegaczami, to jednak nieporozumienie. Stanęłam wiec zgodnie mniej więcej ze swoimi ambicjami i w górnej granicy możliwości.
Najpierw wystartowali maratończycy. Jakoś nie zauważyłam, żeby ich start był poprzedzony minutą ciszy za Boston - możliwe jednak, że ta minuta mi umknęła. Chociaż z drugiej strony, gdyby konferansjer zamilkł na minutę, raczej bym to usłyszała… Media podają jednak, że minuta ciszy była, więc pewnie była.
Start maratończyków był super. Patrzeć, jak truchtają, przyspieszają, ruszają, mieć możliwość pozdrawiania ich brawami! Przez chwilę czułam się, jakbym miała biec z nimi. Oj, ciągnęło. I to jak!
Potem był start tych symbolicznych. Najpierw odliczanie, start, ruszyliśmy, w tłumie, bardzo powoli… I nagle stop. Okazało się, że ten start był fejkowy, znaczy, honorowy, a ostry – dopiero za chwilę. Szkoda, że nikt tego nie powiedział. Mój fart, że udało mi się szybko przezbroić zegarek.
Znowu start. Tym razem już taki prawdziwy. 500 m slalomu. Ciekawe, czy kiedyś któryś organizator w końcu wyegzekwuje strefy startowe wyglądające tak, jak powinny wyglądać. Marzenie ściętej głowy zapewne. Tymczasem – wbieg na Most Świętokrzyski. Piękna panorama i przerażająca perspektywa Tamki. Jak się okazuje – nie taki diabeł straszny, a Tamka nie taka stroma. Wdrapałam się na górę z minimalną stratą. Na górze natknęłam się na lecącą w przeciwna stronę czołówkę maratonu, popodziwiałam i w zachwycie wbiegłam sobie na Krakowskie Przedmieście. Potem było dość tradycyjnie – Miodowa, Bonifraterska, skręt w Sanguszki (miło dla odmiany tędy zbiegać), Wisłostrada. Na półmetku wydawało się, że lecę na fantastyczną życiówkę, ale to był ostatni moment, kiedy się coś takiego mogło wydawać. Na siódmym kilometrze straciłam parę kompletnie, potem próbowałam nadgonić, ale jakoś mi to nie za bardzo wychodziło.
W efekcie dotarłam do mety w 45 minut i 6 sekund (netto), czyli bardzo przyzwoicie jak na regulaminową trasę, ale nieco słabiej niż mi się wydawało, że mogę.
Za to za metą…
O, tam był już luksus! Błyskawiczny odbiór ciuchów, absolutnie fantastyczne kontenery z prysznicami (kabinki, pojedyncze, zamykane, gorąca woda, lusterko…), trwające cały czas (choć nieco na uboczu) Expo. Robiło wrażenie.
No i te wyniki! Tu znowu mam ambiwalencję uczuć. Bardzo dobre czasy zwycięzców - ale cóż z tego, skoro wśród pierwszej trójki nie było Henryka Szosta. Wielka szkoda i – jak sądzę – wielki jego dramat. Mistrz Polski dobiegający w 2:13… Z całym szacunkiem dla Arka Gardzielewskiego – ale przecież on potrafi biegać szybciej. I Polaków stać na to, żeby mistrz Polski biegał 2:10. Albo nawet 2:09, nawet jeżeli mistrzem nie miałby być Szost. No i to kompletne zignorowanie przez spikera faktu wbiegania na metę Olgi Ochal, było nie było pierwszej POLSKIEJ zawodniczki, a trzeciej w ogóle, jakoś mi zgrzytało.
No więc, kibicowaliśmy jeszcze maratończykom. Ja – ciesząc się z tego, że sobie wygodnie stoję czy siedzę przy mecie. I jednocześnie zazdroszcząc im tego, że to właśnie oni wbiegają na metę, a nie ja.
I z pełną ambiwalencją uczuć. Że pojawiła się nagle w Warszawie impreza, która mogłaby pretendować do europejskiej Ligi Mistrzów. Rozmachem, zasięgiem, organizacją. Nawet bez naciągania informacji o liczbie zawodników. I że gdzieś tam, w strukturach organizacyjnych, pomyślano prawie o wszystkim. Czegoś mi tam jednak brakowało. Miałam lekkie poczucie, że tu biegacze są dla imprezy. Chociaż w kategorii event na pewno OWM wyznaczył nowe standardy. I trudno będzie z nim konkurować.
Ale może nie mam racji. Może to tylko zazdrość. W końcu ja biegłam dzisiaj tylko symbolicznie…