Świętokrzyskie zabiegania

Świętokrzyskie zabiegania

Dodano:   /  Zmieniono: 
- To za ile wrócisz? – zapytała Mama. Była 6:30 w sobotni sierpniowy poranek. Stwierdziłam, że to najwyższa pora wyjść pobiegać, bo słońce zabierało się do pracy z niepokojąca energią. Planów wielkich nie miałam, ot, spokojne 15-20 km, bo na niedzielę wymyśliłam sobie 30-kilometrową wycieczkę w góry (Świetokrzyskie, ale zawsze to wyższe niż mazowieckie wydmy).
Zresztą, gdzie tu biegać. Moja standardowa ścieżka nad zalew i wzdłuż Silnicy to raptem 3 km, z obiegnięciem zalewu – niecałe 5. Przebieg nad rzeczką na tzw. drugi koniec miasta, a w każdym razie miejsce, które w czasach mojego dzieciństwa za ten drugi koniec miasta było uważane i było równie odległe jak kosmos czy Warszawa – to w sumie jakieś 7 km. 40 minut spokojnego biegu. I co dalej? W kółko po lesie? Po koronie stadionu? Ale czy mi się samej będzie chciało? Bo małżonek dwa dni wcześniej zaszył się w swojej ulubionej epoce historycznej i o tej porze albo się przewracał na drugi bok, albo ewentualnie czyścił tarczę i miecz przed kolejną bitwą z Rzymianami w Nowej Słupi w charakterze żywego eksponatu na Dymarkach.

Co było robić? Ruszyłam sama, bo perspektywa zbliżającego się Maratonu Warszawskiego działa na mnie jakoś mobilizująco. Zbiegłam nad zalew, potem nad Silnicę. Pobiegłam w stronę Kadzielni, ale na Krakowskiej odbiłam na WDK, przy którym skręciłam w Ściegiennego. Zawsze to parę kilometrów więcej. Wpadłam w dobry rytm, jak zwykle przy Trójce, choć wyjątkowo w sobotę. Minęłam ulicę, w którą zazwyczaj skręcałam (zazwyczaj=całe dwa razy). W perspektywie miałam piękny podbieg, który postanowiłam wykorzystać. A zresztą – na pewno zaraz będzie kolejna ulica w prawo. No, była. A nawet było. Całe mnóstwo uliczek. Niektóre kusząco opadały w dół. Ale nie, przecież jeszcze mam drogę przed sobą. I w ten sposób dotarłam do miejsca, gdzie Ściegiennego zbiega się z Tarnowską. Właściwie już byłam za miastem. Skończył się chodnik, zrobiło się mniej miło, pobocze nie było najbezpieczniejszym miejscem pod słońcem. A słońce świeciło ostro i skoro oślepiało mnie, to na pewno też oślepiało kierowców. Ale wiedziałam, że za chwilę powinna się pojawić droga w prawo… Wiedziałam, kiedyś już przebiegałam przez tę trasę, tylko w drugą stronę…

Jest. Skręciłam w prawo. Droga. A nawet uliczka. Sfatygowany asfalt. Gdzieś po prawe wycie pił i wycinka drzew. Ale ja – przed siebie. Spojrzałam na zegarek. 10 km. No, to akurat zrobię pętelkę, wybiegnę na Stadionie – i będę miała 5 km do domu, sympatyczna dwudziesteczka… Biegłam po znaczkach szlaku rowerowego. Po 3 kilometrach asfalt się skończył, trasa była coraz bardziej terenowa i piaszczysta, ze wszystkimi przyjemnościami i przykrościami trasy w niskopiennych górach, i jakkolwiek kojarzyłam niektóre mijane punkty, to nie czułam się specjalnie pewnie. Byłam zagubiona w swoim rodzimym, rodzinnym lesie. W okolicach 16-17. kilometra minęłam rezerwat geologiczny Biesak Białogon, czyli byłam na dobrym tropie (i szlaku), ale dalej odległość do cywilizacji pozostawała dla mnie pewną zagadką. Na 18. kilometrze złapałam znowu zużyty asfalt, co świadczyło, że za chwilę będę na znanych sobie ścieżkach. Na 19. – skręciłam w asfaltowy piękny wybieg z lasu w stronę Pakosza.

I wybiegłam. 20 km. - A jakby tak…- zaświtało mi w głowie. Pobiegłam dalej. Minęłam bramę cmentarza żydowskiego, nie miałam pojęcia, że tu jest, jednak bieganie pozwala dotrzeć rzeczy wcześniej niedostrzegalne. Skręciłam w stronę Kadzielni, i znowu w stronę parku. Wracałam już tą samą ścieżką – 23, 24, 25 kilometr… Już byłam nad zalewem. - A jakby tak…? Obiegłam go naokoło. Podokładałam jeszcze jakieś zbędne odcinki po bokach. Byle w cieniu, bo słońce już grzało zdecydowanie za mocno. Wreszcie wybiegłam na podbieg w stronę domu. 30 km w 2 godziny 48 minut. Pierwszy raz w Kielcach udało mi się pobiec więcej niż 20 km… A wszystko przez to, że się zabiegałam, zabłądziłam w tym lesie, chociaż nie zabłądziłam, tylko się nie doliczyłam, i biegłam sobie tak po prostu, tak jak lubię najbardziej, zerkając tylko na zegarek od niechcenia, sprawdzając dystans, ale już nie czas, nie tempo, nie tętno, nic…

-No jak ty wyglądasz – przywitała mnie w progu Mama. Hm… Spojrzałam w lusterko. Byłam mokra od potu, miejscami miałam na skórze białe zacieki od potu, czerwoną twarz, lekko opuchnięte oczy (to słońce!) Bez dyskusji zniknęłam w łazience. Za kwadrans wyszłam spod prysznica – w sukience. I już wyglądałam jak człowiek. I nawet śladu nie było po  porannej 30-tce. Tylko głodna byłam nieustająco – do wieczora.

A skoro sobota była tak udana, więc dlaczego by nie iść krok dalej i nie skorzystać z piękna okolicy… Bo co za frajda biegać po mieście, kiedy wokół jakieś góry jednak się pną i wiją. A zatem o 5:15 już siedziałam w samochodzie, a tuż przed 6 zameldowałam się w Nowej Słupi. Świt i wschód słońca nad górami były bajeczne. Scena iście filmowa. A na ganku schroniska PTTK wyczekiwał mnie małżonek w pełni gotowości bojowej. Właściwie to biegowej… Ruszyliśmy dziarsko niebieskim szlakiem na Święty Krzyż. Pierwsze 500 metrów przypomniało mi, że jednak nie lubię biegać po górach. Ale nie dawałam za wygraną. Pod bramę klasztoru wspięłam się w 20 minut. Potem obiegliśmy zabudowania klasztorne, bo to jednak niedziela, nie wypada pchać się na dziedziniec w negliżu, i złapaliśmy czerwony szlak, który wspina się tu bokiem z Trzcianki. Teraz mieliśmy przed sobie cudowne 2 km pięknego asfaltowego zbiegu w stronę Jodłowego Dworu. A następnie – cały czas uczepieni czerwonego szlaku – pobiegliśmy w kierunku Świętej Katarzyny. Niestety, tylko w kierunku. Po 6 km małżonek stwierdził, że on musi wracać do okopów. No cóż. Ja nie miałam ochoty na szybkie pożegnanie ze ścieżkami Świętokrzyskiego Parku Narodowego. Tym bardziej, że te ścieżki wyglądają dziś zdecydowanie lepiej niż to pamiętam z moich lat szczenięcych. Pognałam zatem przed siebie, bo tak się fajnie biegło – w cieniu, w lesie, po miękkim, z górki… Poem jeszcze trochę po łące, po asfalcie…

Chciałam dobiec przynajmniej do Kapliczki Św. Mikołaja i w okolice Kakonina, ale poddałam się jakoś niedługo przed. Po sobotniej 30-tce zasuwanie drugiej nie byłoby chyba najrozsądniejsze. A poza tym biegłam akurat samym środkiem asfaltu, więc zawróciłam bez żalu. Miły zbieg sprzed chwili wyszczerzył wszystkie korzenie i kamienie w sardonicznym uśmiechu. Zbiegałam? No to teraz muszę wbiec. Wspinałam się dość dziarsko. Kryzys dopadł mnie dopiero w Hucie Szklanej. Miałam przed sobą zaledwie 4 km do końca, ale z tego dwa – cudownym asfaltowym PODBIEGIEM na Święty Krzyż. Wyciągnęłam telefon. Otworzyłam mapę. Hm… A jakby tak asfaltem w dół i naokoło – już bez zbiegania po korzeniach i kamieniach Łysej Góry? Naokoło mapa pokazywała 11 km. Przy drodze nie było choćby skrawka cienia. Zboksowałam się z myślami. Wróciłam na podbieg. Za pół godziny lądowałam pod schroniskiem PTTK. – Masz tu ręcznik, moje suche ciuchy, tam jest prysznic – usłyszałam na drugie powitanie od małżonka. Który następnie taką wykąpana zapakował mnie do samochodu i odesłał na śniadanie do domu.

Odjechałam. Ale z takim niedosytem. Bo trasa Nowa Słupia – Św. Krzyż – Św. Katarzyna – trasa wycieczek z dzieciństwa i jakiejś nastoletniej młodości, pokonywana wtedy marszem prawie cały dzień – kusi mnie jak zła. Na Św. Krzyżu jest tabliczka: „Św. Katarzyna – 7,5 h”. Po 45 minutach niespiesznego biegu mijałam tabliczkę „Łysica – 3 h”.

Zabiegałam się. Żeby tylko nie trzeba było wracać, to już dzisiaj bym tam była.

Ostatnie wpisy

  • Chasing the Breath – W pogoni za oddechem18 sty 2017, 16:53Wbrew pozorom i tytułowi nie jest to film o norweskich biegaczkach ( i biegaczach) narciarskich, ale o Polaku, który postanowił ukraść Szerpom zwycięstwo w Everest Marathon. Jak dla mnie, ten film mógłby równie dobrze nosić tytuł „W pogoni za...
  • Nie jesteśmy tam chłopcem do bicia30 cze 2016, 10:15Za 12 godzin ten tekst może być już nieaktualny. Cóż, tak bywa, jak się zbiera do pisania przez cały tydzień. A chciałam coś napisać o EURO. Niby za piłką nie przepadam, ale stara kibicka wyłazi mi spod koszuli. Co prawda tegoroczną imprezę...
  • „Niezłomny”. Dlaczego warto.5 sty 2015- Ania, Louis nie żyje – zaczepiła mnie jakoś w lipcu koleżanka. – JAKI LOUIS? – zapytałam dużymi literami, wstrzymując oddech. – Louis Zamperini, niezłomny – gdyby nie to, że rozmawiałyśmy przez FB, pewnie...
  • Narodowy spis biegaczy, czyli gdzie ta siła18 gru 2014Ponad 60 000 osób wzięło udział w Narodowym Spisie Biegaczy. Bo tak fajny lans był wstawić sobie w serwisie społecznościowym obrazek z kolejnym numerkiem. Tak, też dałam się spisać. Gdzieś pod sam koniec akcji, kiedy właściwie nie biegałam i...
  • Maraton bez medalu, czyli #droganaNarodowy – epilog30 wrz 2014Nie mam medalu z 36. PZU Maratonu Warszawskiego. Żałuję, bo medal jest piękny, chyba najładniejszy, jaki mogłam mieć w kolekcji. Z tego maratonu, zamiast medalu, mam breloczek. Też ładny, z Mostem Poniatowskiego. I mam też nogi zmęczone, jakbym...