U wód

Dodano:   /  Zmieniono: 
W życiu biegacza, to jest, pardą, w sezonie biegacza następuje taki moment, że musi sobie powiedzieć – stop, koniec, przerwa, roztrenowanie. A zaraz potem może zacząć kombinować z nowym sezonem, czyli z planami startowymi, potem z planami treningowymi, ćwiczeniami uzupełniającymi i innymi takimi przyjemnościami. I jak już wszystko sobie zaplanuje – to musi jeszcze nastąpić jakiś moment zwrotny, od którego ten nowy sezon się zaczyna.
I tu już występuje pewna dowolność. Może to być data kalendarzowa. Może to być jakaś ważna rocznica. Może to być moment pobrania z karty opłaty za wiosenny maraton. Albo moment otrzymania maila z potwierdzeniem udziału w wymarzonym biegu. Albo…

Możliwości jest dużo. Ja, ponieważ nadal nie mogę się zdecydować, gdzie by tu pobiec na wiosnę, wybrałam sobie przełom listopada i grudnia. To dobry czas nawet, gdybym chciała pobiec maraton w marcu, chociaż dzisiaj to mało możliwe. I dobry czas na przygotowanie pod pierwszą połowę kwietnia. I bardzo dobry, żeby się przygotować do 9. Półmaratonu Warszawskiego. Właśnie w piątek, ostatni piątek listopada, dostałam maila z potwierdzeniem numeru startowego. 3000. Z tak okrągłym numerem jeszcze nie biegłam, a to zobowiązuje. Dobry pretekst.

Także w piątek odebrałam na poczcie niezwykłą przesyłkę. To znaczy, przesyłka była zwykła, zawierała książkę, nową edycję „Maratonu” Jurka Skarżyńskiego. Ale… Ale już dedykacja i rozdział pt. 3:30 są dla mnie bardzo wyjątkowe i specjalne. Bo kiedyś, wiosną, jeszcze zanim w Barcelonie padło te 3:30, Jurek zapytał, czy bym nie napisała o swoich próbach pokonania tej granicy. Napisałam – a życie dopisało do tego ładny scenariusz w postaci złamania zaklętej wcześniej bariery.

To był piątek niezwykły, bo późnym popołudniem wylądowaliśmy w Krynicy-Zdroju (z ukłonami dla Piotra F.), wylądowaliśmy nie tyle z powietrza, co z drogi, długiej, bo kto mnie zna, wie, że jeżdżę spokojnie i nie lubię za mocna deptać gazu („Ja się ścigam na zawodach, a nie na jedni” – jedno z moich ulubionych powiedzonek). Krynica nawet na przełomie jesieni i zimy, w tzw. martwym sezonie, bo już za późno na grzyby, a za wcześnie na narty, nawet wtedy ma dla mnie urok. A tym razem okazja była szczególna, bo trzeba było wykorzystać voucher wylosowany podczas Festiwalu Biegowego.

I tak jeszcze przed wyjazdem okazało się, że u wód krynickich kuruje się Robert, jeden z naszych biegowych kolegów od długich miłych wybiegań, więc mamy motywację, żeby się do biegania zmusić. Umówiliśmy się, że się umówimy. Od trasy byłam ja – że niby najlepiej wiem, najlepiej znam, bo wiadomo, Krynica, Festiwal Biegowy i w ogóle… Miałam nie lada zagwozdkę. Bo niby znam. Trzy trasy na krzyż, wszędzie pod górkę… Żeby nie pchać się od razu z mazowieckich wydm w prawdziwe góry, wymyśliłam kompromis. Pobiegniemy mało ruchliwą szosą, z podbiegami rzecz jasna po drodze. Powinno nam wyjść ok. 20 km. Jak wymyśliłam – tak zrobiliśmy.

I prawie niechcący zrobiliśmy trasę półmaratonu, który we wrześniu w Krynicy odbędzie się po raz pierwszy. Ale najpierw był dłuuuuuugi zbieg Czarnym Potokiem. Potem – zbieg do Powroźnika. I droga na Tylicz – ostatnie 14 km Koral Maratonu. Najpierw łagodnie, lekko w górę, w dół, kilka miłych wypłaszczeń. Aż w końcu dobiegliśmy do Tylicza. I tam się zaczęło. 2,5 km pod górę. Jak na Koralu. Przewidująco wysforowałam się do przodu, żeby nie słyszeć, jak panowie komentują mój pomysł na bieganie. Małżonek w połowie drogi spojrzał w górę i stwierdził krótko: „Przecież jakby to naprawdę był 37. Kilometr, to bym tu stanął i zawył”. „Taaak?” – uśmiechnęłam się szeroko i nieco złośliwie z kilku metrów powyżej, gotowa uciekać przed krwawą zemstą… A potem sfruwaliśmy z góry do deptaka, i dalej – do Czarnego Potoku. Na myśl o dalszych prawie czterech kilometrach wspinaczki do hotelu zrobiło się lekko niefajnie. Ale od czego ma się kolegów. Pod hotel podjechaliśmy. Tylko po to, żebym niezwłocznie popędziła na zajęcia z aquarobiku, skoro już zdążyliśmy. Tętno poszybowało mi pod sufit. I ledwie zaczęło się uspokajać, zajęcia się skończyły…

Pobyt w Krynicy byłby jednak niepełny bez… Góry Parkowej. To taki rytuał. Nie szkodzi, że śpimy pod Jaworzyną. Góra Parkowa musi być. Co Ania wymyśliła? Trasę hotel – deptak - Góra Parkowa – zbieg nartostradą – Pułaskiego – deptak- Czarny Potok – stacja kolejki na Jaworzynę. Miało być przyjemne rozbieganie, wyszło przyjemne 17 km. I o dziwo, 4 km wspinania się Czarnym Potokiem pod hotel nie robiły większego wrażenia na łydkach i na różnych wielogłowych… Zasuwałam, jakbym miała motorek wiadomo gdzie. To ja? To naprawdę ja, umierająca przy byle górce? Czyżby pierwsze efekty treningu na schodach…?

„To teraz na Jaworzynę” – rzuciłam entuzjastycznie przy śniadaniu, mrużąc oczy przed grudniowym słońcem. „Chyba kolejką” – mruknął małżonek. „No, tak, a co, chciałeś piechotą?” -  podniosłam brwi powyżej linii czoła. – „Wjedziemy sobie. A potem zejdziemy…”.

A potem… wrócimy do Warszawy, uznając sezon 2014 za rozpoczęty. U wód, czyli w Krynicy. Zdroju. Akumulatorki podładowane, głód sukcesu jest. W końcu woda wyciąga.

Ostatnie wpisy

  • Chasing the Breath – W pogoni za oddechem18 sty 2017, 16:53Wbrew pozorom i tytułowi nie jest to film o norweskich biegaczkach ( i biegaczach) narciarskich, ale o Polaku, który postanowił ukraść Szerpom zwycięstwo w Everest Marathon. Jak dla mnie, ten film mógłby równie dobrze nosić tytuł „W pogoni za...
  • Nie jesteśmy tam chłopcem do bicia30 cze 2016, 10:15Za 12 godzin ten tekst może być już nieaktualny. Cóż, tak bywa, jak się zbiera do pisania przez cały tydzień. A chciałam coś napisać o EURO. Niby za piłką nie przepadam, ale stara kibicka wyłazi mi spod koszuli. Co prawda tegoroczną imprezę...
  • „Niezłomny”. Dlaczego warto.5 sty 2015- Ania, Louis nie żyje – zaczepiła mnie jakoś w lipcu koleżanka. – JAKI LOUIS? – zapytałam dużymi literami, wstrzymując oddech. – Louis Zamperini, niezłomny – gdyby nie to, że rozmawiałyśmy przez FB, pewnie...
  • Narodowy spis biegaczy, czyli gdzie ta siła18 gru 2014Ponad 60 000 osób wzięło udział w Narodowym Spisie Biegaczy. Bo tak fajny lans był wstawić sobie w serwisie społecznościowym obrazek z kolejnym numerkiem. Tak, też dałam się spisać. Gdzieś pod sam koniec akcji, kiedy właściwie nie biegałam i...
  • Maraton bez medalu, czyli #droganaNarodowy – epilog30 wrz 2014Nie mam medalu z 36. PZU Maratonu Warszawskiego. Żałuję, bo medal jest piękny, chyba najładniejszy, jaki mogłam mieć w kolekcji. Z tego maratonu, zamiast medalu, mam breloczek. Też ładny, z Mostem Poniatowskiego. I mam też nogi zmęczone, jakbym...