Opowieść niezapowiedzianej klęski, czyli jak nie biegać półmaratonu

Opowieść niezapowiedzianej klęski, czyli jak nie biegać półmaratonu

Dodano:   /  Zmieniono: 
Cisza na blogu dwa dni po starcie może oznaczać tylko jedno. Znowu w biegu mi nie wyszło, że sparafrazuję pewną piosenkę. Tylko że tym razem powinnam napisać poradnik, jak nie biegać półmaratonu. Bo zrobiłam tyle błędów, ile tylko można było zrobić. A największym kardynalnym moim błędem było ustawienie się w strefie startowej zaraz za balonikami na 1:35. Zatem moje opowieści o 9. PZU Półmaratonie Warszawskim – o wielkim sportowym święcie, którego byłam częścią i które było znakomite i o moim biegu, z którego dumy ani satysfakcji nie mam, bo mieć nie mogę – są dwie.
To może zacznę od tej przyjemniejszej, której lwia część znalazła się już w tym, co napisałam dla magazynu Bieganie (http://www.magazynbieganie.pl/europa-sie-klania-moj-9-pzu-polmaraton-warszawski/). Nie chciałabym się powtarzać, bo autoplagiat to też plagiat, ale byłam autentycznie pod wrażeniem zmian, które wydarzyły się w związku z półmaratonem warszawskim. I uzurpuję sobie prawo do pewnych wniosków i uogólnień – bo w Półmaratonie Warszawskim startuję od 2008 r. rok w rok bez przerwy. W 2006 jeszcze nie biegałam i nie wiedziałam, że coś takiego jak półmaraton występuje w przyrodzie, a w 2007 ledwo docierałam do mety 10 kilometrów, zaś maraton był dla mnie pojęciem równie odległym co międzygalaktyczna podróż kosmiczna.

W 2008 r. wystartowałam w biegu, w którym biegło jakieś półtora tysiąca ludzi, no, może z małą górką. Ciuchy oddawało się na ciężarówki, które stały gdzieś przy Krakowskim Przedmieściu, a potem przemieszczały się gdzieś w okolice BUW-u. Chociaż niewykluczone, że mylę trasy i miejsca, bo krążył ten Półmaraton po Warszawie co nieco, krążył, zrazu wstydliwe upychany, a potem panoszący się na Królewskim Trakcie ze startem i metą gdzieś nieopodal Kolumny Zygmunta, ale już chwilę potem Krakowskie Przedmieście okazało się za ciasne na start, na rogu Świętokrzyskiej notorycznie robił się zator, można było wybić zęby. W końcu dwa lata temu start wyprowadził się za Wisłę, gdzieś między ostatnią wieżą Mostu Poniatowskiego a Rondem Waszyngtona, zrazu skromnie, bo tylko jedna jezdnią, ale od dwóch lat już ze wszystkimi szykanami – dwa pasy, cała jezdnia dla biegaczy. Już nie musimy jeździć do Berlina na dobry bieg czy do innego Rotterdamu (na samo wspomnienie startu w R. lekki wściek nadal mną targa…). Warszawa bez kompleksów może stawać w szeregu z najlepszymi.

I staje. Szczerze pisząc, taką organizację widziałam w niewielu miejscach. I jeżeli coś mnie irytuje w kontekście niedzielnego biegu, to moja własna dezynwoltura, która sprawiła, że zamiast na mecie cieszyć się z przyzwoitego wyniku, który i tak nie byłby życiówką, ja w tych idealnych warunkach, bo nawet wyjątkowo wiatru nie było, a słońce owszem grzało, ale bez przesady,przy tej bajecznej jak na koniec marca pogodzie – ja pobiegłam jak żółtodziób, jak początkujący, jak kompletnie zielona małpa. I tak mniej więcej czułam się na mecie.

A potem zwyczajnie padłam na pysk i nie miałam siły napisać tej relacji. Bo całe osłabienie po infekcji, całe zmęczenie i niemoc wylały mi się uszami.

I dopiero jak się obudziłam, byłam w stanie wypunktować, co było nie tak.

Nie tak było już w sobotę, kiedy to zamiast się wyspać i zregenerować – zerwałam się o świcie do komputera. Z rozpędu wpadłam w tryb dzienny, dzięki czemu nie starczyło mi czasu na rytualny zwyczajowy rozruch (6-8 km bardzo spokojnie + 5-6 przebieżek lub podbiegów na koniec).

Potem nie znalazłam czasu na normalny obiad, za to wracając do domu kupiłam chiński makaron z warzywami w jakimś azjatyckim fastfoodzie. To, że się nie otrułam i że żołądek mi nie zastrajkował zaliczam do kategorii cudów. Następnym razem jednak przygotuję ten makaron wcześniej. Chociaż – złe to nie było.

W niedzielę rano z obłędem w oku pakowałam rzeczy do przebrania. Efekt? Nie wzięłam spodni. Na całe szczęście miałam te dresowe, w których przyjechałam. Moje szczęście też, że znalazłam jedne z ulubionych krótkich spodenek - bo opcją alternatywną były legginsy do kolan, spłonęłabym chyba żywym ogniem. Niestety, nie bacząc na prognozy, zamiast mojej ukochanej różowej koszulki bez rękawów, wbiłam się w nową koszulkę – z pięknym wzorem w husarię polską, ale za to z rękawkiem, niby krótkim, ale czarnym. Husarskie skrzydła na plecach niewiele mogły pomóc.

Kiedy już się ogarnęłam z przebraniem (długo, bo ja zawsze mam tysiąc niepotrzebnych rzeczy) i z depozytem, skonstatowałam z lekkim przerażeniem, że nie mam nic do picia, do startu jeszcze godzina, a ja mam w twarzy Saharę. Dobrze, że to jest Warszawa. Posiennicki Ortoreh Team nie tylko się mnie nie wyparł, ale wsparł – dobrym słowem i izotonikiem. Dzięki!

Na moście stwierdziłam, że rękawiczki które nadal mam na dłoniach, chyba tym razem się nie przydadzą. Co by tu z nimi…? Nosz, przecież jesteśmy w Warszawie. Patrzę, stoi obok wolontariusz z tabliczką 1:35. Z saszetką na pasku. Wpakowałam mu te rękawiczki, tłumacząc, gdzie ma zostawić w szatniach. Po biegu znajdę je dokładnie w umówionym miejscu. Też dzięki 

Po załatwieniu spraw przyziemnych typu szatnia, toaleta, rękawiczki, zajęłam się nadbudową. Niestety – w swoim szaleństwie pomyślałam, że skoro się tak dobrze czuję, jakby gorączka nie zostawiła na mnie żadnego śladu, to może jednak warto powalczyć. I ja, jak ten neptuś, posłuchałam diabełka. A diabełek miał power na pierwsze 5 km i rozpęd na 10. Za to na 15. Jakby mu prąd odcięło i tylko dzięki aniołkowi dotoczyłam się do mety w te 1:45.

Jeżeli ktoś z Was mijał mnie na Agrykoli, widział na pewno, że asekuracyjnie sobie pod górkę podeszłam. I tu należy się Wam pewne wyjaśnienie. Otóż gdzieś w połowie Łazienek odcięło mi prąd definitywnie – nawet żel niewiele pomógł (chociaż trochę pomógł, ale za długo zwlekałam z nim, za długo). I skręcając w Agrykolę już wiedziałam, że mój wynik nijak nie będzie przystawał do założeń. I wtedy diabełek przybrał postać lenia, i postanowił, że nie będziemy się (ja i on) przemęczać. A j mu przyklasnęłam…
Wreszcie jakimś cudem dotoczyłam się do mety, zadowolona, że to już koniec tej kompromitacji. Wynik (1:45:07) zdecydowanie nei daje powodów do zadowolenia. Co więcej, gdzieś na 16. kilometrze stwierdziłam, że maraton za dwa tygodnie to misja z rodzaju beznadziejnych. Ale wiadomo. Im bardziej misja wydaje się niewykonalna, tym bardziej nęci. A zatem…

Tymczasem jednak pora kończyć podsumowanie i wrócić do treningu. Może w Łodzi będzie podbicie i superkompensacja?

Ostatnie wpisy

  • Chasing the Breath – W pogoni za oddechem18 sty 2017, 16:53Wbrew pozorom i tytułowi nie jest to film o norweskich biegaczkach ( i biegaczach) narciarskich, ale o Polaku, który postanowił ukraść Szerpom zwycięstwo w Everest Marathon. Jak dla mnie, ten film mógłby równie dobrze nosić tytuł „W pogoni za...
  • Nie jesteśmy tam chłopcem do bicia30 cze 2016, 10:15Za 12 godzin ten tekst może być już nieaktualny. Cóż, tak bywa, jak się zbiera do pisania przez cały tydzień. A chciałam coś napisać o EURO. Niby za piłką nie przepadam, ale stara kibicka wyłazi mi spod koszuli. Co prawda tegoroczną imprezę...
  • „Niezłomny”. Dlaczego warto.5 sty 2015- Ania, Louis nie żyje – zaczepiła mnie jakoś w lipcu koleżanka. – JAKI LOUIS? – zapytałam dużymi literami, wstrzymując oddech. – Louis Zamperini, niezłomny – gdyby nie to, że rozmawiałyśmy przez FB, pewnie...
  • Narodowy spis biegaczy, czyli gdzie ta siła18 gru 2014Ponad 60 000 osób wzięło udział w Narodowym Spisie Biegaczy. Bo tak fajny lans był wstawić sobie w serwisie społecznościowym obrazek z kolejnym numerkiem. Tak, też dałam się spisać. Gdzieś pod sam koniec akcji, kiedy właściwie nie biegałam i...
  • Maraton bez medalu, czyli #droganaNarodowy – epilog30 wrz 2014Nie mam medalu z 36. PZU Maratonu Warszawskiego. Żałuję, bo medal jest piękny, chyba najładniejszy, jaki mogłam mieć w kolekcji. Z tego maratonu, zamiast medalu, mam breloczek. Też ładny, z Mostem Poniatowskiego. I mam też nogi zmęczone, jakbym...