Nie byłoby Jej gdyby nie Kobro, gdyby nie Velimski i gdyby nie Cieślewicz. Ale nie byłoby również polskiej sztuki, gdyby nie Ona. Charyzmatyczna, bolesna. Alina Szapocznikow w Centrum Pompidou. Na wielkiej wystawie. Po latach milczenia. We Francji. Bo to tutaj wszystko się dla Niej zaczęło. I skończyło zarazem.
Zapowiadana już od długiego czasu, także we Wprost, wystawa wzbudza uzasadnione emocje i oczekiwania. Jest bowiem etapem wielkiej retrospektywy na trasie od Nowego Jorku, Brukseli, Los Angeles i po Warszawę. Ale we Francji ma szczególne znaczenie. Szczególny smak. I wielorakie uzasadnienia.
Zaczęło się w Wiels de Bruxelles, gdzie pionierzy sztuki współczesnej mają swoje stałe miejsce. Niedawno, bo rok temu. Była też MoMa w Nowym Jorku.
Zło i Cień. Zesłany cień zła. Ikona.
Odegrała w polskiej sztuce rolę podobną do drogi Yves Kleina. Stanęła ramię w ramię z Marcelem Duchampem. W przenośni i dosłownie. W swoim atelier w roku 1965. Była wtedy Francja owładnięta adoracją kamienia i metalu, ekspresyjną plamą i ściekającą farbą na płótnie. Była Francja w dyskursie z Duchampem, duchowym ojcem ich wszystkich. Artystów stąpających po scenie lat 60. „Modlę się o jedzenie” – powiedziała jemu podczas spotkania. To była aluzja do głodnych, żarłocznych transgresji, echa Claesa Oldenburga, erotycznej barwy tych prac, a może wręcz żarłocznej potrzeby akceptacji własnego ciała. „Czy chcesz zjeść samą siebie?” pytał żartobliwie Duchamp.
Była wcześniej wojna, nie można przecież tego nie wspomnieć, ciężki i bolesny dla Niej okres. Potem studia w Pradze i Paryżu właśnie, kręty czas w budowie socrealizmu. To w Polsce. Były więc także, nęcące przez władzę konkursy na wielkie realizacje, szansa na sławę i dostanie życie. Nie rzecz w tym, aby teraz oceniać. Tylko wspominać…
Pojechała do Francji. Po raz drugi. Francji targanej z jednej strony awangardą, ale także małomiasteczkowym gustem i czkawką po algierskiej rebelii. Trafiła tam na wszystko co nowe, ekscytujące. Paryż był wtedy weekendowym wypadem dla artystów z Nowego Jorku. Paryż był wyznacznikiem dla nich dobrego smaku, choć dla Roberta Rauschenberga czy Oldenburga właśnie, najważniejsza była materia sztuki, tworzywo, akt kreacji. No i ten oczywisty, kontestatorski szał.
Dla Szapocznikow Paryż nie był wypadem na weekend. Był najważniejszym miejscem na świecie, domem, pracownią, szeptem od Twórcy. Nie „Stwórcy”. Lecz „Twórcy” w sensie całkowicie metafizycznym. Miała tam wszystko co najlepsze do kontemplowania, do rozmów i wchłaniania. Bo wchłaniała świat i jego otoczenie, zachłystując się nim, jakby przeczuwając, że nie będzie Jej to długo dane.
Erotyzm jej rzeźb przypominał Kleina. Intymny świat w powłoce fallusa lub kobiecej piersi. Klein był opętany przez myśl o śmierci i o tym, jak zmienia się ciało. Wyprzedzał swój czas, gonił za nieśmiertelnością, był w nieustannym stresie, w dialogu z samym sobą. Bał się śmierci. I ten stres go zabił.
U Szapocznikow nie ma strachu. Jest adoracja. Jest tylko ciało i jego piękno. Jest więc i czas. Jest też zło, które widziała i którego doznała. Chantal Béret pisze, że u Szapocznikow wszystko to zamieniło się w ból, bo jeszcze doszedł przecież ten fizyczny. Pisze, że ból zamienił życie w horror, to widać w Jej pracach. Tak jak konwulsje, na skutek tego fizycznego bólu widać w obrazach Fridy Kalho - Béret porównuje.
Cement i opiłki żelaza, których na przykład używała, sławią miłość i radość życia. Są apoteozą kobiecości. To było świadome i celowe. Zderzenie wartości „nieprzemijalnych” z materiałem i formą, które mogą ulec degradacji. Bo Szapocznikow trzeba bowiem czytać w całości. Jej intencje również. Zamysł. Czysta forma u niej nie istnieje. Jest natomiast walka i próba przekazania, że życie jest jedyną wartością.
Artystka zgasła bardzo szybko. Jak płomyk świecy przy pierwszym podmuchu. Nie było jej dane przetrwać dalszych etapów we współczesnej sztuce. Nie wiemy jak odnalazłaby się w innych realiach. Po „Les Nouveaux Réalistes” przyszedł konceptualizm, performance, sztuka video, wreszcie Joseph Beuys. Czasy się zmieniały, ale Ona pozostała w tamtym, bolesnym i radosnym widzeniu świata. Jak Jean Tinguely czy Niki de Saint Phalle. I choć machiny Jej nie interesowały, to piętno przemijania pozostało. Wspólne dla nich wszystkich.
Zaczęło się w Wiels de Bruxelles, gdzie pionierzy sztuki współczesnej mają swoje stałe miejsce. Niedawno, bo rok temu. Była też MoMa w Nowym Jorku.
Zło i Cień. Zesłany cień zła. Ikona.
Odegrała w polskiej sztuce rolę podobną do drogi Yves Kleina. Stanęła ramię w ramię z Marcelem Duchampem. W przenośni i dosłownie. W swoim atelier w roku 1965. Była wtedy Francja owładnięta adoracją kamienia i metalu, ekspresyjną plamą i ściekającą farbą na płótnie. Była Francja w dyskursie z Duchampem, duchowym ojcem ich wszystkich. Artystów stąpających po scenie lat 60. „Modlę się o jedzenie” – powiedziała jemu podczas spotkania. To była aluzja do głodnych, żarłocznych transgresji, echa Claesa Oldenburga, erotycznej barwy tych prac, a może wręcz żarłocznej potrzeby akceptacji własnego ciała. „Czy chcesz zjeść samą siebie?” pytał żartobliwie Duchamp.
Była wcześniej wojna, nie można przecież tego nie wspomnieć, ciężki i bolesny dla Niej okres. Potem studia w Pradze i Paryżu właśnie, kręty czas w budowie socrealizmu. To w Polsce. Były więc także, nęcące przez władzę konkursy na wielkie realizacje, szansa na sławę i dostanie życie. Nie rzecz w tym, aby teraz oceniać. Tylko wspominać…
Pojechała do Francji. Po raz drugi. Francji targanej z jednej strony awangardą, ale także małomiasteczkowym gustem i czkawką po algierskiej rebelii. Trafiła tam na wszystko co nowe, ekscytujące. Paryż był wtedy weekendowym wypadem dla artystów z Nowego Jorku. Paryż był wyznacznikiem dla nich dobrego smaku, choć dla Roberta Rauschenberga czy Oldenburga właśnie, najważniejsza była materia sztuki, tworzywo, akt kreacji. No i ten oczywisty, kontestatorski szał.
Dla Szapocznikow Paryż nie był wypadem na weekend. Był najważniejszym miejscem na świecie, domem, pracownią, szeptem od Twórcy. Nie „Stwórcy”. Lecz „Twórcy” w sensie całkowicie metafizycznym. Miała tam wszystko co najlepsze do kontemplowania, do rozmów i wchłaniania. Bo wchłaniała świat i jego otoczenie, zachłystując się nim, jakby przeczuwając, że nie będzie Jej to długo dane.
Erotyzm jej rzeźb przypominał Kleina. Intymny świat w powłoce fallusa lub kobiecej piersi. Klein był opętany przez myśl o śmierci i o tym, jak zmienia się ciało. Wyprzedzał swój czas, gonił za nieśmiertelnością, był w nieustannym stresie, w dialogu z samym sobą. Bał się śmierci. I ten stres go zabił.
U Szapocznikow nie ma strachu. Jest adoracja. Jest tylko ciało i jego piękno. Jest więc i czas. Jest też zło, które widziała i którego doznała. Chantal Béret pisze, że u Szapocznikow wszystko to zamieniło się w ból, bo jeszcze doszedł przecież ten fizyczny. Pisze, że ból zamienił życie w horror, to widać w Jej pracach. Tak jak konwulsje, na skutek tego fizycznego bólu widać w obrazach Fridy Kalho - Béret porównuje.
Cement i opiłki żelaza, których na przykład używała, sławią miłość i radość życia. Są apoteozą kobiecości. To było świadome i celowe. Zderzenie wartości „nieprzemijalnych” z materiałem i formą, które mogą ulec degradacji. Bo Szapocznikow trzeba bowiem czytać w całości. Jej intencje również. Zamysł. Czysta forma u niej nie istnieje. Jest natomiast walka i próba przekazania, że życie jest jedyną wartością.
Artystka zgasła bardzo szybko. Jak płomyk świecy przy pierwszym podmuchu. Nie było jej dane przetrwać dalszych etapów we współczesnej sztuce. Nie wiemy jak odnalazłaby się w innych realiach. Po „Les Nouveaux Réalistes” przyszedł konceptualizm, performance, sztuka video, wreszcie Joseph Beuys. Czasy się zmieniały, ale Ona pozostała w tamtym, bolesnym i radosnym widzeniu świata. Jak Jean Tinguely czy Niki de Saint Phalle. I choć machiny Jej nie interesowały, to piętno przemijania pozostało. Wspólne dla nich wszystkich.