Jako, że mamy Wielki Tydzień naszło mnie na rozważania o wierze. Tym razem będzie to wiara dziennikarzy. Ale nie chodzi mi o wiarę jako cnotę nadprzyrodzoną, a o bardziej doczesną wiarę w to, co powiedzą politycy, którą niekiedy określić można naiwnością, a która zawsze kończy się dramatycznie dla mediów.
W Polsce jest to choroba chroniczna. Kilku ministrów i premier oskarżyło prezydenta o torpedowanie kandydatury Radka Sikorskiego na szefa NATO. I już rozszalała się burza. Prezydent kompromituje Polskę, pozbawia nas silnej pozycji w Europie, a do tego powinien stanąć przed Trybunałem Stanu. Innym razem premier poinformował, że odniósł sukces na szczycie. A dziennikarze nawet nie sprawdzili, co to za sukces. Zamiast tego powtarzali, jak za panią matką, że wielki sukces w Brukselii był. A gdyby zajrzeli do dokumentów okazałoby się, że z tym sukcesem jest trochę tak jak z mercedesami na Placu Czerwonym. Nie rozdają tylko kradną i nie mercedesy, a rowery.
Ale to wymagałoby poszperania, przebadania dokumentów, przeanalizowania wcześniejszych wypowiedzi (by powrócić do sprawy Radka Sikorskiego, choćby jego własnych, gdy dzień przed szczytem deklarował, że nie był, nie jest i nie będzie kandydatem na szefa NATO), zastosowania zasady ograniczonego zaufania do słów polityków i wreszcie uznania, że komentować można coś o czym ma się choćby podstawową wiedzę. Wygodniej jest jednak uwierzyć w to, co mówią politycy, niż to sprawdzić.
Efekt jest zaś taki, że politycy mogą nas dziennikarzy wodzić za nos tygodniami. Graś i Sikorski zapewniać będą, że premier nie zgodził się na Rasmussena, a Kownacki, że owszem się zgodził. Dowód oczywiście jest, ale nie wolno go ujawnić (chociaż można było to zrobić w przypadku innej notatki, jeśli posłużyła ona do walki politycznej). Dowód rozwiązałby sprawę, ale domaganie się go byłoby dowodem braku prawdziwej wiary u dziennikarzy. A tak, gdy dowodów brak, zawsze można pokazać, że jest się prawdziwie wierzącym, że wierzy się pomimo i bez dowodów, po tertulianowsku "choć to absurdalne".
A ja deklaruje, że mam już dość wierzenia politykom. Nie mam więc - na razie - zdanie na temat tego, co wydarzyło się w czasie ostatniego szczytu. Być może prezydent popełnił błąd, może nawet coś (dużo) więcej, a być może premier uznał, że kolejna wojna z prezydentem mu się opłaca. Jak było nie wiem. Nie wierzę już ani jednej stronie ani drugiej. A nie wierzę, bo wiem, że wiara nie ma tu nic do rzeczy, bo to kto popełnił błąd jest kwestią faktów. Aby je poznać nie wystarczy słuchać polityków, podtykać im mikrofon po usta i cytować to potem na potęgę. Trzeba zająć się sprawą na poważnie. Poszukać, poszperać, wyciągnąć wiedzę o uczestników wydarzeń. A dopiero później formułować opinię. Każda inna postawa jest już nawet nie wiarą, a naiwnością i głupotą niegodną dziennikarza, którego rolą nie jest oburzanie się na rzeczywistość, ale wyjaśnianie jej.
Ale to wymagałoby poszperania, przebadania dokumentów, przeanalizowania wcześniejszych wypowiedzi (by powrócić do sprawy Radka Sikorskiego, choćby jego własnych, gdy dzień przed szczytem deklarował, że nie był, nie jest i nie będzie kandydatem na szefa NATO), zastosowania zasady ograniczonego zaufania do słów polityków i wreszcie uznania, że komentować można coś o czym ma się choćby podstawową wiedzę. Wygodniej jest jednak uwierzyć w to, co mówią politycy, niż to sprawdzić.
Efekt jest zaś taki, że politycy mogą nas dziennikarzy wodzić za nos tygodniami. Graś i Sikorski zapewniać będą, że premier nie zgodził się na Rasmussena, a Kownacki, że owszem się zgodził. Dowód oczywiście jest, ale nie wolno go ujawnić (chociaż można było to zrobić w przypadku innej notatki, jeśli posłużyła ona do walki politycznej). Dowód rozwiązałby sprawę, ale domaganie się go byłoby dowodem braku prawdziwej wiary u dziennikarzy. A tak, gdy dowodów brak, zawsze można pokazać, że jest się prawdziwie wierzącym, że wierzy się pomimo i bez dowodów, po tertulianowsku "choć to absurdalne".
A ja deklaruje, że mam już dość wierzenia politykom. Nie mam więc - na razie - zdanie na temat tego, co wydarzyło się w czasie ostatniego szczytu. Być może prezydent popełnił błąd, może nawet coś (dużo) więcej, a być może premier uznał, że kolejna wojna z prezydentem mu się opłaca. Jak było nie wiem. Nie wierzę już ani jednej stronie ani drugiej. A nie wierzę, bo wiem, że wiara nie ma tu nic do rzeczy, bo to kto popełnił błąd jest kwestią faktów. Aby je poznać nie wystarczy słuchać polityków, podtykać im mikrofon po usta i cytować to potem na potęgę. Trzeba zająć się sprawą na poważnie. Poszukać, poszperać, wyciągnąć wiedzę o uczestników wydarzeń. A dopiero później formułować opinię. Każda inna postawa jest już nawet nie wiarą, a naiwnością i głupotą niegodną dziennikarza, którego rolą nie jest oburzanie się na rzeczywistość, ale wyjaśnianie jej.