Nie sądzę, by którykolwiek z zagranicznych uczestników PEN World Voices odkrył w USA swoją drugą ojczyznę. Trudno mi też uwierzyć, że miejscowi czytelnicy potraktują jego pisanie głębiej niż jako jedną z egzotycznych opcji w globalnej wiosce. Dlatego nie zazdroszczę Dorocie Masłowskiej podróży do Nowego Jorku.
Praga to fajne miasto, ale tylko pod warunkiem, że nie pętamy się po starówce, gdzie można usłyszeć wszystkie języki świata z wyjątkiem czeskiego. Jeden spacer Mostem Karola gwarantuje, że pozbędziemy się złudzeń co do ideału Multi-Kulti. Grupki Amerykanów, Niemców, Włochów, Francuzów, Hiszpanów, Rosjan i Japończyków ocierają się o siebie, ale bliższego kontaktu między nimi nie ma. No chyba, że przez przypadek spotkają się w klubie seksu grupowego.
Podejrzewam, że podobnie będzie w Nowym Jorku podczas festiwalu literackiego PEN World Voices. Amerykański moloch słynie ze swojej strategii kulturalnej: ponieważ sam nie dorobił się znaczących artystów, wyciąga z prowincji świata jakichś naturszczyków i na chwilę oddaje im mikrofon. Oczywiście, z czasem naturszczycy zamieniają się w postmodernistów i miasto zmuszone jest sięgnąć po świeżą krew, żeby zachować pozór życia.
W tym roku w nowojorskim festiwalu biorą udział m.in. Salman Rushdie, Władimir Sorokin i Dorota Masłowska. Każda z tych osób będzie próbowała uwieść amerykańskich czytelników, ale szanse wydają się nierówne. Nasza Dorotka ze swoją dresiarską prozą prawdopodobnie będzie musiała odegrać rolę Bridget Jones, żeby przebić salonowych wyjadaczy. A i to nie zagwarantuje jej sukcesu.
Nigdy nie byłem w Nowym Jorku, ale do Pragi, która jest jego środkowoeuropejską wersją, jeżdżę po to, by spotkać się z czeskimi przyjaciółmi. Chodzimy od knajpy do knajpy, ciesząc się smakiem kwasnicowego bernarda bądź oryginalnego pilsnera urquella (polska wersja tego piwa smakuje jak deszczówka z aspiryną). Proceder ten można by od biedy nazwać clubbingiem, gdyby nie fakt, że jak jeden mąż gardzimy ideałem Multi-Kulti. Podczas spotkań rozmawiamy głównie o polskiej i czeskiej poezji, a zamiast słuchać klubowej muzy kołyszemy się w takt akordeonowych symfonii legendarnego Vladimirka i z bardem Karelem Vepřkiem śpiewamy ballady do tekstów wybitnego poety Bohuslava Reynka. Mamy poczucie wspólnoty, bo nasz dialog to spotkanie dwóch kultur, a nie pięciu, dziesięciu czy czterdziestu ośmiu.
Nie sądzę, by którykolwiek z zagranicznych uczestników PEN World Voices odkrył w USA swoją drugą ojczyznę. Trudno mi też uwierzyć, że miejscowi czytelnicy potraktują jego pisanie głębiej niż jako jedną z egzotycznych opcji w globalnej wiosce. Dlatego nie zazdroszczę Dorocie Masłowskiej podróży do Nowego Jorku.
Oczywiście, ideologia Multi-Kulti jest obecna również w Pradze. Ostatnio wracając Vaclavskim Namesti z poetą Milošem Doležalem, natknąłem się na naganiacza, który zaproponował nam udział w orgii homoseksualnej w pobliskim klubie. Cena nie była wygórowana. Przynętą okazała się noszona przeze mnie czerwona kurtka, która w Pradze uchodzi podobno za znak rozpoznawczy międzynarodowych gejów. Cóż, ciężki jest los multikulturalnego analfabety w wielkim mieście. Trzeba pospiesznie zdejmować kurtkę i przewracać ją na drugą, mniej atrakcyjną stronę. Lepiej jednak prezentować się jak czyściciel ulic i bezpiecznie wrócić do hotelu, niż wchodzić w dialog z nieznajomymi jako późny wnuk Jarosława Iwaszkiewicza.
Nie wiem, czy Dorota Masłowska nosi czerwoną kurtkę, ale na szczęście jest kobietą. Poza tym w podróży za ocean towarzyszy jej Adam Michnik, który w razie potrzeby pospieszy koleżance z pomocą jak Artur Boruc ciężarnej Polce w Glasgow. Obawiam się jednak, że nasza pisarka wróci do Polski zawiedziona, a w przyszłym roku na festiwal PEN World Voices pojedzie Michał Witkowski. Ten na pewno osiągnie sukces wśród literackich postmodernistów, a i Michnik nie będzie mu potrzebny na nowojorskiej ulicy.
PS. Ponieważ przez ostatni tydzień woziłem się po ziemi czeskiej, mój blog leżał odłogiem. Próżna jest jednak radość tych, którzy zdążyli postawić na mnie krzyżyk, gdyż w najbliższych dniach zamierzam z nawiązką odrobić zaległości.
Podejrzewam, że podobnie będzie w Nowym Jorku podczas festiwalu literackiego PEN World Voices. Amerykański moloch słynie ze swojej strategii kulturalnej: ponieważ sam nie dorobił się znaczących artystów, wyciąga z prowincji świata jakichś naturszczyków i na chwilę oddaje im mikrofon. Oczywiście, z czasem naturszczycy zamieniają się w postmodernistów i miasto zmuszone jest sięgnąć po świeżą krew, żeby zachować pozór życia.
W tym roku w nowojorskim festiwalu biorą udział m.in. Salman Rushdie, Władimir Sorokin i Dorota Masłowska. Każda z tych osób będzie próbowała uwieść amerykańskich czytelników, ale szanse wydają się nierówne. Nasza Dorotka ze swoją dresiarską prozą prawdopodobnie będzie musiała odegrać rolę Bridget Jones, żeby przebić salonowych wyjadaczy. A i to nie zagwarantuje jej sukcesu.
Nigdy nie byłem w Nowym Jorku, ale do Pragi, która jest jego środkowoeuropejską wersją, jeżdżę po to, by spotkać się z czeskimi przyjaciółmi. Chodzimy od knajpy do knajpy, ciesząc się smakiem kwasnicowego bernarda bądź oryginalnego pilsnera urquella (polska wersja tego piwa smakuje jak deszczówka z aspiryną). Proceder ten można by od biedy nazwać clubbingiem, gdyby nie fakt, że jak jeden mąż gardzimy ideałem Multi-Kulti. Podczas spotkań rozmawiamy głównie o polskiej i czeskiej poezji, a zamiast słuchać klubowej muzy kołyszemy się w takt akordeonowych symfonii legendarnego Vladimirka i z bardem Karelem Vepřkiem śpiewamy ballady do tekstów wybitnego poety Bohuslava Reynka. Mamy poczucie wspólnoty, bo nasz dialog to spotkanie dwóch kultur, a nie pięciu, dziesięciu czy czterdziestu ośmiu.
Nie sądzę, by którykolwiek z zagranicznych uczestników PEN World Voices odkrył w USA swoją drugą ojczyznę. Trudno mi też uwierzyć, że miejscowi czytelnicy potraktują jego pisanie głębiej niż jako jedną z egzotycznych opcji w globalnej wiosce. Dlatego nie zazdroszczę Dorocie Masłowskiej podróży do Nowego Jorku.
Oczywiście, ideologia Multi-Kulti jest obecna również w Pradze. Ostatnio wracając Vaclavskim Namesti z poetą Milošem Doležalem, natknąłem się na naganiacza, który zaproponował nam udział w orgii homoseksualnej w pobliskim klubie. Cena nie była wygórowana. Przynętą okazała się noszona przeze mnie czerwona kurtka, która w Pradze uchodzi podobno za znak rozpoznawczy międzynarodowych gejów. Cóż, ciężki jest los multikulturalnego analfabety w wielkim mieście. Trzeba pospiesznie zdejmować kurtkę i przewracać ją na drugą, mniej atrakcyjną stronę. Lepiej jednak prezentować się jak czyściciel ulic i bezpiecznie wrócić do hotelu, niż wchodzić w dialog z nieznajomymi jako późny wnuk Jarosława Iwaszkiewicza.
Nie wiem, czy Dorota Masłowska nosi czerwoną kurtkę, ale na szczęście jest kobietą. Poza tym w podróży za ocean towarzyszy jej Adam Michnik, który w razie potrzeby pospieszy koleżance z pomocą jak Artur Boruc ciężarnej Polce w Glasgow. Obawiam się jednak, że nasza pisarka wróci do Polski zawiedziona, a w przyszłym roku na festiwal PEN World Voices pojedzie Michał Witkowski. Ten na pewno osiągnie sukces wśród literackich postmodernistów, a i Michnik nie będzie mu potrzebny na nowojorskiej ulicy.
PS. Ponieważ przez ostatni tydzień woziłem się po ziemi czeskiej, mój blog leżał odłogiem. Próżna jest jednak radość tych, którzy zdążyli postawić na mnie krzyżyk, gdyż w najbliższych dniach zamierzam z nawiązką odrobić zaległości.