Żadnych więcej czerwonych włosów, żadnych śpiewów po angielsku, żadnych „keine grenzen”.
Choć od kilku lat polscy wykonawcy nie jeżdżą już na finały Eurowizji, podczas transmisji z tego wydarzenia nasze serca wciąż biją żywiej. Do walki stają bowiem artyści zagraniczni, których udało się nam namówić na występ z orłem na piersi i husarskimi skrzydłami. W ubiegłym roku reprezentował nas rosyjsko-brytyjski duet The Jet Set, a w ostatnią sobotę – amerykańska wokalistka Isis Gee. Tym razem obyło się bez tradycyjnego „one point”. Nasi rodacy pracujący w Irlandii i Anglii nie zawiedli i sympatyczna Isis uzbierała aż 14 punktów. Niestety, nie wystarczyło to do osiągnięcia sukcesu, bo widzowie głosujący w pozostałych 23 krajach Europy mieli inne preferencje. Polska uplasowała się na ostatnim miejscu, ex aequo z Niemcami i Wielką Brytanią.
Nie ma się czym przejmować, bo – jak powszechnie wiadomo – w konkursie Eurowizji najmniej liczy się muzyka. Odkąd o wyniku decydują widzowie, jest to po prostu sondaż sympatii i antypatii narodowych, kształtowanych przez historię i stereotypy. Skandynawowie zawsze wspierają Skandynawów, Cypryjczycy – Greków, narody postsowieckie – Rosjan, a postjugosłowiańskie – Serbów i Chorwatów. My nie mieścimy się w żadnej kategorii, przynajmniej od czasów zaborów jesteśmy izolowani, więc o miejscu w czołówce możemy tylko pomarzyć. Próby zdobycia uznania poprzez angażowanie zagranicznych artystów także skazane są na niepowodzenie. Nie ma sensu wystawiać Rosjanki, która od 16 lat mieszka w Polsce, bo jej rodacy raczej uznają ją za zdrajczynię narodu niż na nią zagłosują. Nie warto też inwestować w Amerykankę, bo jej ojczyzna nie cieszy się w Europie przesadną sympatią.
W tej sytuacji należy twardo i konsekwentnie lansować rodowitych Polaków. Efekt będzie podobny, ale przysłowiowy „one point” wywalczony honorowo, z podniesioną przyłbicą, z pewnością będzie nam smakował lepiej, niż ten sam „one point” wypracowany umizgami wobec zgorzkniałych Europejczyków. Żadnych więcej czerwonych włosów, żadnych śpiewów po angielsku, żadnych „keine grenzen”. Na następny konkurs wyślijmy zespół Lao Che z piosenką o powstaniu warszawskim albo „Kapelę ze Wsi Warszawa” z przebojem „Żurawie”. A niechaj narodowie wżdy postronni znają, iż Polacy nie gęsi, iż swój język mają! Pytanie tylko, czy nasi emigranci z Wielkiej Brytanii zmobilizują się do głosowania po usłyszeniu tekstu: „Lepsza żona jest pierwsza niż ta druga, ładniejsza”.
Nie ma się czym przejmować, bo – jak powszechnie wiadomo – w konkursie Eurowizji najmniej liczy się muzyka. Odkąd o wyniku decydują widzowie, jest to po prostu sondaż sympatii i antypatii narodowych, kształtowanych przez historię i stereotypy. Skandynawowie zawsze wspierają Skandynawów, Cypryjczycy – Greków, narody postsowieckie – Rosjan, a postjugosłowiańskie – Serbów i Chorwatów. My nie mieścimy się w żadnej kategorii, przynajmniej od czasów zaborów jesteśmy izolowani, więc o miejscu w czołówce możemy tylko pomarzyć. Próby zdobycia uznania poprzez angażowanie zagranicznych artystów także skazane są na niepowodzenie. Nie ma sensu wystawiać Rosjanki, która od 16 lat mieszka w Polsce, bo jej rodacy raczej uznają ją za zdrajczynię narodu niż na nią zagłosują. Nie warto też inwestować w Amerykankę, bo jej ojczyzna nie cieszy się w Europie przesadną sympatią.
W tej sytuacji należy twardo i konsekwentnie lansować rodowitych Polaków. Efekt będzie podobny, ale przysłowiowy „one point” wywalczony honorowo, z podniesioną przyłbicą, z pewnością będzie nam smakował lepiej, niż ten sam „one point” wypracowany umizgami wobec zgorzkniałych Europejczyków. Żadnych więcej czerwonych włosów, żadnych śpiewów po angielsku, żadnych „keine grenzen”. Na następny konkurs wyślijmy zespół Lao Che z piosenką o powstaniu warszawskim albo „Kapelę ze Wsi Warszawa” z przebojem „Żurawie”. A niechaj narodowie wżdy postronni znają, iż Polacy nie gęsi, iż swój język mają! Pytanie tylko, czy nasi emigranci z Wielkiej Brytanii zmobilizują się do głosowania po usłyszeniu tekstu: „Lepsza żona jest pierwsza niż ta druga, ładniejsza”.