Wołynia nie da się przehandlować za kilka innych rocznic.
Lech Kaczyński wybiera się na Ukrainę na obchody 75. rocznicy wielkiego głodu. Pragnie złożyć hołd ofiarom zaplanowanego przez Stalina ludobójstwa. Bardzo słusznie. Szkoda tylko, że wcześniej prezydent uchylił się od udziału w obchodach 65. rocznicy rzezi wołyńskiej, poprzestając na sformułowaniu listu, z którego nie wynika, kto i dlaczego wymordował 60 tys. Polaków.
W latach 1942-1944 ukraińscy nacjonaliści z OUN i UPA dokonali ludobójstwa na polskich mieszkańcach Wołynia. Działali metodycznie, bez rozróżniania płci czy wieku. Ludzi przecinali na pół piłą do drewna, rąbali siekierami, palili żywcem, wlekli końmi, wyłupywali im oczy, wyrywali języki. Dziś pamięci ofiar tej rzezi strzeże inskrypcja na kamiennej tablicy: „Jeśli zapomnę o nich, Ty Boże zapomnij o mnie”.
Na łamach „Rzeczpospolitej” prezydencki minister Ryszard Legutko twierdzi, że krytyczne oceny są dla Lecha Kaczyńskiego bardzo krzywdzące, bo właśnie on zapoczątkował politykę historyczną, doceniając wysiłek niepodległościowy Polaków. M.in. podniósł rangę rocznicom takich wydarzeń, jak powstanie warszawskie, odzyskanie niepodległości w 1918 r. czy 17 września. To wszystko prawda, tyle że pamięć narodowa nie może być wybiórcza. Wołynia nie da się przehandlować za kilka innych rocznic.
Oczywiście, prezydent działa pragmatycznie. Zależy mu na dobrych stosunkach z Ukrainą i wydzieleniu jej ze strefy wpływów Rosji. Jednak przemilczenie prawdy historycznej nie wydaje się dobrym środkiem do realizacji tego celu. Nie ma i nie będzie zgody na zapomnienie męczeńskiej śmierci Polaków na Wołyniu. Przy okazji każdej wizyty Lecha Kaczyńskiego na Ukrainie jego grzech zaniechania będzie przypominany nie tylko przez środowiska kresowe, ale przez wszystkich, którzy traktują serio inskrypcję na kamiennej tablicy. Choćby prezydent uhonorował milion ofiar Hitlera i Stalina, zawsze ktoś będzie szeptał w jego obecności: „Wołyń… Wołyń…”. Ciekawe, przez ile lat głowa polskiego państwa wytrzyma z zatyczkami w uszach.
W latach 1942-1944 ukraińscy nacjonaliści z OUN i UPA dokonali ludobójstwa na polskich mieszkańcach Wołynia. Działali metodycznie, bez rozróżniania płci czy wieku. Ludzi przecinali na pół piłą do drewna, rąbali siekierami, palili żywcem, wlekli końmi, wyłupywali im oczy, wyrywali języki. Dziś pamięci ofiar tej rzezi strzeże inskrypcja na kamiennej tablicy: „Jeśli zapomnę o nich, Ty Boże zapomnij o mnie”.
Na łamach „Rzeczpospolitej” prezydencki minister Ryszard Legutko twierdzi, że krytyczne oceny są dla Lecha Kaczyńskiego bardzo krzywdzące, bo właśnie on zapoczątkował politykę historyczną, doceniając wysiłek niepodległościowy Polaków. M.in. podniósł rangę rocznicom takich wydarzeń, jak powstanie warszawskie, odzyskanie niepodległości w 1918 r. czy 17 września. To wszystko prawda, tyle że pamięć narodowa nie może być wybiórcza. Wołynia nie da się przehandlować za kilka innych rocznic.
Oczywiście, prezydent działa pragmatycznie. Zależy mu na dobrych stosunkach z Ukrainą i wydzieleniu jej ze strefy wpływów Rosji. Jednak przemilczenie prawdy historycznej nie wydaje się dobrym środkiem do realizacji tego celu. Nie ma i nie będzie zgody na zapomnienie męczeńskiej śmierci Polaków na Wołyniu. Przy okazji każdej wizyty Lecha Kaczyńskiego na Ukrainie jego grzech zaniechania będzie przypominany nie tylko przez środowiska kresowe, ale przez wszystkich, którzy traktują serio inskrypcję na kamiennej tablicy. Choćby prezydent uhonorował milion ofiar Hitlera i Stalina, zawsze ktoś będzie szeptał w jego obecności: „Wołyń… Wołyń…”. Ciekawe, przez ile lat głowa polskiego państwa wytrzyma z zatyczkami w uszach.