Brenner widzi wzory. Spostrzegawczość i matematyczne zdolności pozwalają mu rozgryźć w kilka sekund schemat każdej gry wideo z lat 80. Galaga, Centipede, Pac-man – tu o wygranej decyduje bardziej inteligencja niż zręczność. Widz także widzi wzory. W przypadku „Pikseli” rozpracowanie scenariusza nie trwa dłużej niż runda Donkey Kinga. Nowy film z Adamem Sandlerem w roli nerda ratującego świat to po prostu… letnia komedia à la Sandler.
Pomysł wyjściowy jest w równym stopniu absurdalny i genialny. Otóż miłośnicy konsoli wysyłają w kosmos kasetę z grami wideo, licząc, że dotrze ona do pozaziemskiej inteligencji. Okazuje się, że kosmici nie tylko istnieją, ale też opacznie rozumieją przekaz. Widzą go jako wypowiedzenie wojny. Rozpoczyna się batalia o Ziemię, a że każde starcie odbywa się według zasad jednej z gier, Brennerowi i paczce przychodzi walczyć z pikselowymi stworami. Niemal każdy, kto urodził się w latach 80. lub 90., z rozrzewnieniem wspomina godziny spędzone przy automatach czy nieco późniejszych, domowych konsolach. Dlatego „Piksele” są jak nostalgiczny powrót do czasów dzieciństwa. Ponadto film wpisuje się w modę na „eightisowy vintage”, miał więc wszelkie predyspozycje, by uwieść całe pokolenia wychowane na VHS-ach.
Było blisko. Obraz Chrisa Columbusa (któremu zawdzięczamy między innymi „Kevina samego w domu” i „Panią Doubtfire”, czyli obrazy, które same w sobie definiują kulturę tamtych lat) cierpi na zmarnowany potencjał. „Już się zastanawiałem, czy nie obejrzeć, ale wtedy zobaczyłem Adama Sandlera w obsadzie” – napisał ktoś na jednym z filmowych forów. Obawy anonima nie okazały się przesadzone. Z jednej strony nazwisko aktora (zdobywcy siedmiu Złotych Malin) stało się antymarką; z drugiej jednak filmy takie jak „Lewy sercowy” wskazują na to, że stać go na wiele, o ile prowadzi go dobry reżyser (w tym przypadku Paul Thomas Anderson). Dlatego nie wiadomo, czy Columbusa należy zakwalifikować do tych „złych”, czy może odwrotnie – gratulować mu, że Sandlera okiełznał? Bo choć większość gagów sucha jest jak pieprz, to całość nie przekracza jeszcze krytycznego poziomu żenady (mimo że lampka ostrzegawcza mruga wielokrotnie).
Humor niskich lotów to jedna sprawa, inną jest słaby scenariusz. Film może się „poszczycić” prostotą na miarę grafiki Pac-Mana. Na pikselowej inwazji kreatywność twórców się kończy; akcję napędzają kolejne starcia, których przebiegu domyślić się można od samego początku, a „rundom” towarzyszy równie przewidywalny wątek miłosny. Nie pomaga nawet udział Petera Dinklage’a, który częściej wypada żałośnie niż zabawnie.
Gdyby tylko za „Piksele” odpowiadał bardziej błyskotliwy zespół, mielibyśmy murowany hit. A tak – game over, Columbus.
Ocena: 4/10
Errata: Wtręt od Michał Kaczoń
„Piksele” rzeczywiście w wielu momentach nie potrafią wycisnąć pełni dowcipu z przedstawianych sytuacji, stawiając raczej na czerstwe, „sucharowe” rozwiązania. Jest jednak coś, co w filmie udało się w pełni i co zapewnia prawdziwą rozrywkę. Tym elementem są sceny walki z najeźdźcami z kosmosu. Sekwencje te są tak zgrabnie poprowadzone, że warto poświęcić im dodatkową chwilę. Widać, że twórcy kochają stare konsolowe gry, tak jak sami bohaterowie, dlatego sekwencje walki z Centipedem, czy finałową walkę z Donkey Kongiem ogląda się z dużym uśmiechem na twarzy. Gdyby tylko twórcom udało się tą magię nostalgii przełożyć na cały obrazy, wyszłoby świetne dzieło. Niestety, twórcy zdecydowali się na nieśmieszne wątki obyczajowe, w tym nieudaną karykaturę prezydentury (Kevin James jako prezydent USA nawet na papierze nie wydaje się dobrym pomysłem), skutecznie rozmywając doskonałe wrażenie, które zapewniają sekwencje czystej akcji. Dla nich warto sięgnąć po obraz, bo to one stanowią, że jest to lekka wakacyjna rozrywka. Reszta jest milczeniem.
Ocena: 6/10