Agnieszka Szczepańska, „Wprost”: Ceny żywności ma pan w jednym palcu. Zakupy przyprawiają pana o zawrót głowy?
Janusz Piechociński: Każdy, kto czyta moje wpisy w internecie wie, że przewidziałem rozwój wypadków. To bolesna satysfakcja, gdy człowiek, który jest ekonomistą i uczył się w SGH, jest dużo lepszy w prognozach inflacji niż wielkie ośrodki współpracujące z bankami, GUS, czy ośrodki rządowe. W porównaniu do cen z analogicznego okresu w ubiegłym roku, obserwujemy gigantyczny przyrost. Olej, masło, mięso podrożały dwukrotnie, gwałtownie wzrosły koszty produkcji, nawozy, olej napędowy. Żeby było mało, brakuje ludzi do zbiorów, co powoduje, że gospodarstwa, które np. zajmują się uprawą truskawek czy szparagów muszą redukować produkcję. Nie mówiąc już o dramacie hodowców świń, bo przecież kluczową pozycją naszego eksportu jest mięso.
Są produkty, z których rezygnuje pan, idąc do sklepu?
Żona chodzi i przynosi mi rachunek. Zawsze, gdy patrzę na ceny, zwracam uwagę, jak radykalnie rośnie cena chleba. Łapię się za głowę, gdy widzę, że kilogram wątróbki drobiowej dla mojego kota Miauczurka już nie kosztuje 2,90 zł, jak rok temu, a 7,95! Poza tym już nie ma piersi kurczaka w cenie 15 zł za kilogram.
Czytaj też:
Henryka Bochniarz o nowym pomyśle premiera: Śmiech na sali
Już nie kupuje pan mięsa?
Na szczęście jakoś sobie z żoną radzimy, oboje pracujemy, jesteśmy w dobrej formie, nie mamy kredytów, więc nie musimy aż tak zaciągać pasa.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.