UE rozpoczyna wojnę gospodarczą przeciw Polsce upolitycznionym obcięciem ratingu przez S&P

UE rozpoczyna wojnę gospodarczą przeciw Polsce upolitycznionym obcięciem ratingu przez S&P

Dodano:   /  Zmieniono: 
W zeszły piątek, 15 stycznia, dokładnie przed forum ekonomicznym w Davos, Standard & Poor’s (S&P), największa z „wielkiej trójki” agencji ratingowych, obniżyła ocenę wiarygodności kredytowej Polski z A- do BBB+. To pierwsza zmiana ratingu Polski od 2007 r. i pierwsze jego obniżenie w historii kraju. Nowa ocena jest najniższą z tych powyżej poziomu „nieinwestycyjnego”, jednak jeśli zostanie obniżona o jeszcze jeden stopień, to dla większości zarządzających portfelami inwestycyjnymi, towarzystw ubezpieczeniowych, planów rentowych i emerytalnych inwestowanie w Polski dług stanie się zbyt ryzykowne. Jeżeli dojdzie do kolejnego obniżenia ratingu, to spadnie płynność finansowa państwa, co zmusi Polskę do zaciągania pożyczek o znacznie wyższym oprocentowaniu. Dla skarbu państwa obecne obniżenie oceny będzie wiązało się ze wzrostem kosztów obsługi długu na światowych rynkach, ponieważ istnieje przekonanie, że w związku ze zmianą ratingu wzrosło ryzyko kraju. Śmiem twierdzić, że ruch S&P nie bierze się z rzetelnej oceny realiów gospodarczych, ale z politycznych pobudek upolitycznionego podmiotu korporacyjnego, który podąża za wskazówkami „hiperupolitycznionej” Unii Europejskiej pragnącej teraz ukarać Polskę za zbłądzenie z drogi obranej przez poprzedni, trawiony aferami, rząd eurocentryków.
Rating BBB+ oznacza, że dłużnik ma wystarczającą zdolność płatniczą do wywiązania się z podjętych zobowiązań, ale w oczach agencji ratingowych taka ocena to większa możliwość wystąpienia niekorzystnych warunków gospodarczych w najbliższym czasie. S&P twierdzi, że jeśli nie nastąpi odwrócenie kierunku polityki w Polsce, to prawdopodobieństwo kolejnego obcięcia ratingu w ciągu najbliższych 24 miesięcy będzie jak 1 do 3. Ocena BBB+ znajduje się na takim poziomie, że jeśli dojdzie do obniżenia o jeszcze jeden stopień, to polska gospodarka poniesie daleko idące konsekwencje. Przypominam, że 26 października 2015 r., czyli zaledwie dzień po wyborach parlamentarnych, agencja Standard & Poor’s potwierdziła pozytywną perspektywę ratingu dla Polski i zachowała względnie optymistyczną ocenę, którą utrzymywała od 2007 r. Agencja stwierdziła wówczas, że jeśli „populistyczne” obietnice wyborcze (obniżenie wieku emerytalnego, świadczenia dla rodziców) zostaną dotrzymane, a wydatki wzrosną przy braku podniesienia dochodów równoważących, to może w przyszłości dojść do zmiany perspektywy z „pozytywnej” na „stabilną”, ale nic nie wspomniała o nadchodzącym obcięciu ratingu, a już na pewno nie wskazała, co mogłoby obniżkę tę wywołać (co tylko świadczy, że w tamtym czasie agencja nic takiego w planach nie miała).

Tymczasem w zeszły piątek, zanim ktokolwiek zaproponował jakikolwiek projekt ustawy dotyczącej którejkolwiek z obiecanych w kampanii zmian w polityce fiskalnej, S&P zdecydowała się na pełną zmianę ratingu i perspektywy z „pozytywnej” na „negatywną”. Nie jest możliwe, by ruch ten wynikał z analizy sytuacji gospodarczej kraju, tym bardziej, że prognozy PKB nie zmieniły się znacznie od wyborów, kondycja gospodarki nie pogorszyła się w ogóle, a inflacja wykazuje umiarkowany trend wzrostowy, co jest zdrowym objawem oraz dowodem na to, że w polskiej gospodarce (w odróżnieniu od innych, większych gospodarek UE) nie ma deflacji. Ponadto zaledwie kilka miesięcy temu (a dokładnie 30 sierpnia) Marcin Petrykowski, dyrektor zarządzający S&P na Europę Środkowo-Wschodnią, chwalił czynniki fundamentalne polskiej gospodarki jako wskazujące na dobre perspektywy w średnim i długim okresie oraz ocenił, że jest ona hybrydą łączącą w sobie to, co najlepsze z dynamizmu dojrzałej, rozwiniętej i stabilnej gospodarki europejskiej z perspektywami wzrostu gospodarki wschodzącej i rozwijającej się. Ponadto w lutym 2015 r. S&P podniosła perspektywę ratingu ze „stabilnej” na „pozytywną” i dała do zrozumienia, że w najbliższym czasie można spodziewać się podniesienia oceny wiarygodności kredytowej. Petrykowski przyznał ponadto w sierpniowym wywiadzie, że „Polska ma teraz swój dobry moment i właśnie to mówimy inwestorom”.

Nie przypominam sobie, by kiedykolwiek (w ciągu dziesięciu lat zarządzania przeze mnie portfelami inwestycyjnymi funduszy hedgingowych w Nowym Jorku) w ciągu jednego roku perspektywa ratingu została zupełnie odwrócona z „pozytywnej” na „negatywną” z obniżeniem oceny wiarygodności kredytowej bez żadnego ostrzeżenia i bez powołania się na aktualne dane gospodarcze na poparcie tego działania. Jedynym przypadkiem, gdy może to się dziać tak szybko, a zmiana ratingu nie jest markowana zmianą jego perspektywy, są wielkie wydarzenia geopolityczne takie jak przewrót (i nie jest to moja retoryczna aluzja do obecnej sytuacji w Polsce, choć właśnie taki przekaz wylewa się z ust unijnych technokratów). Ponadto w wywiadzie udzielonym „Parkietowi” 4 grudnia zeszłego roku (analitycy zwykli uchylać rąbka tajemnicy co do perspektyw ratingowych, aby nie zaskakiwać rynków niemiłą „niespodzianką”) Petrykowski mówił: „Pomimo zmiany władzy, czynniki fundamentalne polskiej gospodarki pozostają stabilne”. Wszystkie powyższe informacje wskazują dobitnie, że obcięcie ratingu było motywowane politycznie.

Ocena wiarygodności kredytowej Polski na poziomie A-, z towarzyszącą ratingowi pozytywną perspektywą, była utrzymywana przez S&P przez wiele lat i stanowiła odzwierciedlenie względnie niskiego długu publicznego oraz stałego wzrostu PKB, który ani razu nie skurczył się w ujęciu kwartał do kwartału od momentu wyswobodzenia się Polski z komunizmu w 1989 r. To niespotykana i imponująca dynamika. Polska przeszła niemal suchą stopą przez globalną recesję z lat 2008-2009 oraz europejski kryzys będący pokłosiem załamania gospodarczego w Grecji z 2012 r. – to dzięki płynnemu kursowi walutowemu, sile roboczej oraz względnie nielewarowanemu długowi państwa, sektorowi bankowemu i zadłużeniu konsumentów. W czasie obu wspomnianych kryzysów wiele europejskich gospodarek, zarówno rozwiniętych jak i wschodzących, doświadczyło okresów ujemnego wzrostu i recesji. Polska jako jedyne państwo w UE nie odnotowała kwartalnego spadku PKB i nigdy nie weszła w recesję.

W tym samym czasie na Węgrzech doszło do zmiany władzy, co doprowadziło do niestabilności gospodarczej kraju oraz obniżenia jego wiarygodności kredytowej do BB+, czyli trzy „oczka” niżej, niż nowa ocena Polski. Obecny rating Węgier jest już na poziomie „spekulacyjnym”, a kolokwialnie mówiąc – „śmieciowym”, z uwagi na wyższe ryzyko niewypłacalności gospodarki i ograniczoną bazę inwestorów. Perspektywa węgierskiego ratingu jest stabilna, co oznacza, że nie należy spodziewać się zmiany tej oceny w najbliższym czasie. Obniżając rating Polski, S&P dała jasny sygnał, iż prawdopodobieństwo, że nad polską gospodarką zbiorą się przysłowiowe „czarne chmury”, jest dziś większe oraz że względy polityczne wywołają negatywne skutki gospodarcze, tak jak to miało miejsce w przypadku Węgier. Teoretycznie rzecz biorąc, zgodnie z prognozami S&P zdolność Polski do wywiązywania się z zaciągniętych zobowiązań w średnim okresie może być ograniczona.

Obcięcie ratingu Polski jest dziwne z dwóch względów: czasu i sposobu jego wprowadzenia. Jak wspomniałem wyżej, Standard & Poor’s nie przedstawiła racjonalnego z punktu widzenia ekonomii uzasadnienia swojej decyzji, co przeczy standardowej praktyce agencji i co dziwi jeszcze bardziej w świetle wypowiedzi jej dyrektora regionalnego. Dlatego na pewno chodzi o działanie motywowane względami politycznymi a nie gospodarczymi. Zwykle odbywa się to w następujący sposób: zanim rating tego pokroju z poziomu „inwestycyjnego” z „perspektywą pozytywną” zostaje obniżony o jedno miejsce do ratingu, który jest tylko o jedną ocenę nad poziomem „nieinwestycyjnym” i towarzyszy temu całkowite odwrócenie perspektywy na „negatywną”, to wobec państwa oraz dla globalnej klasy inwestorów pożyczających mu kapitał wydawane jest ostrzeżenie. Nazywamy to umieszczeniem na „liście obserwacyjnej z określonym wskazaniem” (ang. credit watch) lub „na liście obserwacyjnej ze wskazaniem negatywnym” (ang. negative watch), a zanim dojdzie do obcięcia ratingu, to jego perspektywę należy zmienić z „pozytywnej” lub „stabilnej” na „negatywną”. Z uwagi na to, że zmiany ratingu mają bezpośredni wpływ na koszty obsługi długu, powyższe kroki dają państwu szansę na odwrócenie kierunku polityki fiskalnej lub monetarnej i zmianę działań politycznych i legislacyjnych. Polska nie otrzymała takiego ostrzeżenia. To woła o wyjaśnienie, z jakiego powodu.

Agencja S&P tłumaczyła swoją decyzję w tych słowach: „Nowy polski rząd wprowadził wiele różnych działań legislacyjnych, które naszym zdaniem osłabiają niezależność i wydajność najważniejszych instytucji państwa”. To jasne, że w teorii działania te mogą mieć wpływ na gospodarkę, ale w tym przypadku to się nie potwierdza, zatem można było oczekiwać, że zmianę ratingu poprzedzi zmiana jego perspektywy. Tymczasem zabrakło tego schematu, co na tym etapie wygląda co najmniej dziwnie. Tłumaczenie S&P mogłoby równie dobrze paść z ust Martina Schultza, Fransa Timmermansa czy Günthera Oettingera – trzech najbardziej krzykliwych unijnych krytyków (ci dwaj ostatni nie zostali nawet wybrani) polityki, pomysłów, retoryki, a od jakiegoś czasu również działań legislacyjnych nowego polskiego rządu. Ponadto to raczej nie przypadek, że stało się tak tuż po (zaledwie dwie doby po) oczywistej porażce Brukseli w zastosowaniu wobec Polski artykułu 7. Traktatu o Unii Europejskiej (TUE), który miał zadziałać jak straszak na Polskę za to, że zbłądziła – zdaniem UE – z drogi „wspólnych europejskich wartości” (tak, użyli dokładnie tych słów).

Argumenty przytoczone zarówno przez UE jak i S&P odnoszą się do nowej ustawy medialnej, która polskiemu rządowi daje większą kontrolę nad sektorem mediów publicznych opłacanym z kieszeni polskiego podatnika poprzez skarb polskiego państwa. Owa normalizacja kontroli tego, nad czym nowy rząd ma nadzór budżetowy, uznawana jest przez eurokratów i zachodnią prasę za „cenzurę” i to właśnie wmawia się większości Polaków, ale NIE dlatego, że w mediach publicznych nie ma pluralizmu, ale właśnie dlatego, że po raz pierwszy od ośmiu lat ten pluralizm JEST i antyunijne poglądy MOGĄ być wyrażane w publicznych środkach masowego przekazu, co zresztą jest wyrazem woli narodu (o czym świadczą wyniki wyborów).

Innym przykładem przytaczanym przez UE i S&P jest niedawna reforma zakłamanego sądownictwa, w szczególności Trybunału Konstytucyjnego, którego skład ułożył poprzedni rząd koalicji PO-PSL. Mechanizm zastosowania artykułu 7. TUE, który przewiduje możliwość zawieszenia danemu państwu członkowskiemu prawa do głosowania w Radzie Europejskiej, powstał po to, by karać tych, którzy oddalają się od „wspólnych europejskich wartości” (cokolwiek to znaczy). W obliczu cudownej porażki UE w Lizbonie, mechanizm ten wydaje się być wykrętem grupy ludzi, którzy nigdy nie wykazywali żadnych prawdziwych i trwałych wartości demokratycznych lub działaniem politycznym podejmowanym ad hoc, którego celem jest kontrola państw członkowskich i powstrzymanie ich od działania na rzecz własnego, dobrze rozumianego interesu (najlepszym tego przykładem są Grecja i Włochy).

Nigdy wcześniej nie powoływano się na artykuł 7., a zapis ten znalazł się w akcie ustanawiającym UE w reakcji na nieudane próby powstrzymania przez Brukselę „nieliberalnej” (wyraz ze słownika Brukseli) zmiany na Węgrzech po zwycięstwie Viktora Orbána w wyborach. Obecne groźby zastosowania artykułu 7. wobec Polski zostały zduszone w zarodku, ponieważ Orbán od razu powiadomił Brukselę, że Węgry „z automatu” skorzystają z prawa weta. Poza tym najpewniej chodziło tylko o postraszenie Polski, bo przecież ewentualne zastosowanie wobec niej tego mechanizmu stworzyłoby precedens, który z pewnością jeszcze bardziej zdestabilizowałby Stary Kontynent. Mniejsze państwa zaczęłyby się zastanawiać, do jakiego stopnia chciałyby być zintegrowane z dyktatorskim supermocarstwem rządzonym przede wszystkim przez nie tak znowu demokratycznych Francuzów, Niemców, Belgów (oraz Luksemburg zdominowany politycznie przez rządnego jednowładztwa megalomana Jean-Claude’a Junckera, który powiedział publicznie, że „gdy sytuacja staje się poważna, trzeba kłamać” oraz że o polityce monetarnej strefy euro trzeba rozmawiać podczas „tajnych rozmów odbywanych w ciemnościach”).

Najbardziej obrzydliwą ironią całej sytuacji i kolejnym dowodem na jej upolitycznienie jest to, że S&P swoje uzasadnienie powinna była wyrazić nie teraz, ale w ciągu ostatnich dwóch lat rządów poprzedniej władzy, zakładając oczywiście, że zaniepokojenie agencji ratingowej „osłabieniem niezależności najważniejszych instytucji państwa” jest autentyczne. W tym okresie Polską rządzili „skumani” z Brukselą eurocentrycy, głównie dbający przede wszystkim o własny interes złodzieje z Platformy Obywatelskiej, jednak nikt nie wyrażał wówczas obaw o „niezależność” tych samych „najważniejszych państwowych instytucji”, na które powołuje się dziś agencja.

Ostatnie dwa lata rządów koalicji PO-PSL były dużo mocniejszym ciosem dla polskiej gospodarki niż niedawne działania PiS oraz dowodem na rozplenianie się korupcji. Nie raz zresztą tłumaczyłem, jak z tego właśnie powodu tempo wzrostu polskiego PKB spowolniło w ostatnich latach. Najbardziej rażące przykłady pogwałcenia przez poprzednią ekipę zasad praworządności to m.in. bezczelne sfałszowanie wyborów, zbudowanie mediów propagandowych utrzymywanych przez państwo (zarówno w sektorze publicznym, jak i prywatnym, gdzie prywatni właściciele otrzymywali wsparcie finansowe od rządu i zawierali z nim kumoterskie umowy na rządowe reklamy, jednocześnie cały czas nadstawiając pierś za Brukselę i w pełni oddając się cenzurowaniu eurosceptycznych poglądów), nacjonalizacja prywatnego sektora emerytalnego (obnażająca pobłażliwość poprzedniego rządu w podejściu do ochrony własności prywatnej, co również po części ukazuje, jak wobec europejskich rządów stosuje się podwójne standardy w zależności od tego, czy są pro- czy antyunijne, bo przecież Węgry również przeprowadziły taką nacjonalizację, co okupiły obcięciem ratingu do poziomu „śmieciowego”, a za rządów PO-PSL ten problem w ogóle się nie pojawił), zatrzymania dziennikarzy, którzy otwarcie krytykowali rządzących, uchylenie wolności zgromadzeń i prawa do protestu i przede wszystkim, z gospodarczego punktu widzenia (co jakimś cudem znalazło się w raporcie S&P jako źródło największej obawy), naruszenie niezależności banku centralnego (Narodowego Banku Polskiego – NBP). Można się tylko zastanawiać, jak to się stało, że do obniżenia oceny wiarygodności kredytowej Polski, przy dziś przyjmowanych wskaźnikach, nie doszło wcześniej za rządów poprzedniej ekipy. Ostatni z przytoczonych przykładów w szczególny sposób kwestionuje stabilność gospodarki (niby) wolnorynkowej pod rządami PO i PSL.

W 2014 r. prezes ustanowionego konstytucją niezależnego NBP został nagrany na taśmach, gdy koordynował kierunek polityki monetarnej z emisariuszem trawionego korupcją rządu Platformy (Bartłomiejem Sienkiewicz, wówczas szefem MSW). Obaj panowie omawiali, w jakim zakresie przed wyborami polityka pieniężna powinna być akomodacyjna, aby była pewność, że recesja nie nastąpi, zanim PO ponownie nie zapewni sobie zwycięstwa. Jeśli to miało oznaczać pożyczanie więcej i wydawanie więcej w regionach, gdzie wynik głosowania mógł być niepewny, to nie widzieli w tym żadnego problemu. Właśnie takim zachowaniem w przypadku nowego rządu zaniepokojona jest, jak przynajmniej twierdzi, S&P, ale przecież to już się stało za poprzedników i zostało przez agencję zupełnie zignorowane (zresztą wiele razy wskazywałem, że takie polityczne zachowania wpłynęły na zahamowanie wzrostu PKB i zmniejszenie szans zagregowanego PKB w Polsce). Powszechność stosowania podwójnych standardów mówi inwestorom wszystko, co powinni widzieć na temat uczciwości zmian ratingów przez Standard & Poor’s.

Nie pierwszy raz uczciwość S&P zostaje zakwestionowana – nie raz odpowiednimi zmianami ratingów agencja ta wkupywała się w łaski polityków. Na Wall Street od lat panuje powszechne przekonanie, że wiele działań S&P motywowanych jest względami politycznymi. W Europie widać to było szczególnie podczas wielu kryzysów greckich z lat 2010-2012 w licznych zmianach ratingu w górę i w dół, które wywoływały interwencję „Trójki” (UE, EBC i MFW) i przymusowe negocjacje. W kwietniu 2010 r. obniżenie ratingu Grecji do poziomu „śmieciowego” zmusiło ten kraj do wynegocjowania z Trójką planu pomocowego (sfinalizowanego w maju tamtego roku), w myśl którego Grecja została objęta kontrolą wszystkich trzech zewnętrznych finansujących stron. Kryzysu nie udało się rozwiązać (plan pomocowy był wówczas jedynie jak plasterek naklejony na rozległą ranę postrzałową), a kolejne działania S&P zmuszały Ateny do powrotu do stołu negocjacyjnego. Z każdą taką sytuacją Grecja musiała oddawać coraz większą część swojej zdolności do podejmowania suwerennych decyzji „globalnej finansjerze”, którą Trójka reprezentowała w rozmowach. Zmiany ocen w górę i w dół wykorzystano po to, by pozostawić Grecję na łasce jej wierzycieli i nie pozwolić jej na taką restrukturyzację, która uchroniłaby Greków przed społecznie upośledzającym „zaciskaniem pasa”, z korzyścią przede wszystkim dla niemieckich banków obawiających się konieczności dokonania odpisów na nieściągalne wierzytelności z tytułu greckiego długu.

Zanim kryzys zadłużenia w strefie euro objawił swoją paskudną twarz, S&P zdążyła nazbierać już masę niepochlebnych opinii za rolę, jaką odegrała w tworzeniu „bańki mieszkaniowej” w USA (przez wielu agencja postrzegana jest jako jeden w głównych graczy, którzy przyczynili się do całego kryzysu), która, gdy pękła, doprowadziła do największej recesji od wielkiego globalnego kryzysu z lat 30-tych XX w. Jak na ironię wydarzenia te uwieczniono w nowym filmie zatytułowanym „The Big Short”, w którym główni bohaterowie, mówiąc o agencjach ratingowych (z których Standard & Poor’s miała największy udział w dowiedzionym już dziś oszustwie, za co musiała zapłacić rekordowo wysoką karę 1,4 mld dol., po tym jak zawarła ugodę z amerykańską Komisją Papierów Wartościowych i Giełd, która domagała się początkowo kary 5 mld dol.) nazywają je „dziwkami”. Podczas rozmowy z wysłannikiem S&P, która unika obcięcia ratingu obligacji o obniżonej wartości, bohaterowie filmu nagle zdają sobie sprawę, że cały model biznesowy agencji ratingowych polega po prostu na sprzedawaniu ratingów bankom inwestycyjnym i emitentom, których ta ocena dotyczy, dokonującym sekurytyzacji obligacji zabezpieczonych hipotecznie. To w pełni zasłużony opis ich korporacyjnego obywatelstwa, ponieważ emitenci (poza bankami sprzedającymi je inwestorom, brokerami kredytów hipotecznych przygotowującymi kredyty konsumenckie, tzw. specialty finance i spółkami-kredytodawcami, towarzystwami ubezpieczeniowymi takimi jak AIG, itp.) płacili im za „pakietowanie” kredytów hipotecznych o wysokim ryzyku w pule papierów wartościowych w myśl (wysoce ułomnej) logiki, że ryzyko niedotrzymania zobowiązań złagodzone zostanie dywersyfikacją. W ten sposób mogli otrzymać wyższe ratingi niż te, które mogły zostać zagwarantowane z wykorzystaniem metod matematycznych (około 75% w ten sposób „zapakowanych” kredytów hipotecznych otrzymało najwyższy rating AAA). Agencje ratingowe przyczyniły się również do przyspieszenia całej tej finansowej „klapy”, krzykliwie nakłaniając klasę polityczną do złagodzenia regulacji finansowych. Widać zatem, że agencje ratingowe, a w szczególności S&P jako lider „wielkiej trójki”, nie po raz pierwszy poszły do łóżka z politykami na zasadzie układu quid pro quo w celu osiągnięcia zysku ze szkodą dla integralności systemu (nie był to w żadnej mierze kapitalizm, ale kumoterstwo w najczystszej postaci).

Zważywszy na całą masę dowodów na polityczne uwikłanie agencji Standard and Poor’s , jest pewne, że często była ona narzędziem w rękach Waszyngtonu i Brukseli. Dlatego tak prawdopodobna jest teoria, że obcięcie ratingu Polski zostało wykonane na zlecenie UE, która chciała ukarać Polskę. Brak zmiany perspektywy ratingu na „negatywną” i umieszczenia Polski na liście obserwacyjnej wiele mówi o pobudkach, jakimi S&P kierowała się obniżając ocenę. Zmiana perspektywy dałaby klasie politycznej możliwość zmiany kierunku działań i odwrócenia zaproponowanych kroków legislacyjnych, zanim skutki wzrostu deficytu uderzyłby w gospodarkę. Pozwoliłoby to na zachowanie wyjściowego ratingu kredytowego i zachowanie istniejącego rynku obligacji państwowych o oprocentowaniu na obecnym poziomie. Utrzymanie kosztów obsługi długu na stałym poziomie i nieemitowanie długu o wyższym oprocentowaniu jako wynagrodzenie dla obligatariuszy za wzrost ryzyka niewypłacalności, które wiąże się z wyższym deficytem (wynikającym częściowo ze wzrostu kosztów obsługi długu wywołanego przez samą zmianę ratingu) to działania ochronne wobec PKB. Niestety S&P nie chciała być uprzejma podarować Polsce tej wynikającej z logiki rynku szansy, mimo iż niebezpieczeństwa wiszące nad polską gospodarką, które agencja wymienia w „uzasadnieniu”, są zupełnie abstrakcyjne, a żadne rozwiązanie legislacyjne, które mogłoby doprowadzić do wzrostu deficytu, nie zostało jeszcze nawet formalnie przedstawione ustawodawcy.

Należy odwołać się również do innych faktów. Fitch, trzecia pod względem wielkości agencja ratingowa (Moody’s to numer 2, a S&P – numer 1), uznawana na najbardziej rozważną i najmniej upolitycznioną z „wielkiej trójki”, potwierdziła rating A- dla Polski i utrzymała jego stabilną perspektywę. Najwyraźniej Fitch nie przyjmuje rozkazów od Brukseli i trzyma się przyjętego procesu w sposób zdyscyplinowany. Poza agencją Fitch, Bank Światowy oraz MFW również potwierdziły ich oceny czynników fundamentalnych polskiej gospodarki i nie wszczęły alarmu.

Citibank, który dysponuje jednym z najbardziej poważanych na świecie zespołów specjalistów ds. stałego dochodu, walut i towarów na Wall Street, tuż po obniżce ratingu Polski wydał komunikat, w którym wyraził pełne zaskoczenie decyzją S&P. Specjaliści z Citibanku stwierdzili, że zmiana oceny wiarygodności kredytowej Polski jest „bardziej surowa, niż można było się tego spodziewać” i dodali, że nie wyrażaliby takiego osądu, gdyby chodziło tylko o zmianę perspektywy ratingu, ponieważ ta pozwoliłaby na aktualizację danych gospodarczych przed podjęciem działania, które dla demokratycznego państwa oznaczać będzie wzrost kosztów obsługi zadłużenia.

Trzecia sprawa, ale najbardziej znamienna – po obcięciu przez S&P ratingu Polski minister finansów Paweł Szałamacha powiedział, że agencja nie poprosiła go o odniesienie się do jej założeń ekonomicznych, co z uwagi na siłę oddziaływania formalnej zmiany nastrojów za sprawą S&P jest bardziej niż dziwne. Jednak zdaniem znanego reportera finansowego Wojtka Surmacza agencja skontaktowała się nieoficjalnie z dwoma wysoko postawionymi ekonomistami polskiej sfery publicznej: Mateuszem Szczurkiem i Ryszardem Petru. Szczurek był ostatnim ministrem finansów pokonanego w ostatnich wyborach rządu PO, która jest teraz w opozycji. Petru jest przewodniczącym i założycielem nowej partii politycznej Nowoczesna i ekonomistą służącym przede wszystkim samemu sobie z kiepskimi osiągnięciami w ekonomii i jeszcze gorszymi osiągnięciami w byciu uczciwym; człowiekiem, który wdrapuje się na szczyty polityki, mówiąc cokolwiek, co w jego mniemaniu przyniesie mu poparcie. Wszystkie te argumenty sporo mówią o działaniach S&P z zeszłego piątku.

Niestety kara, którą Bruksela wymierzyła Polsce, spowoduje ostatecznie wzrost kosztów obsługi polskiego długu, które poniesie państwo i jego obywatele oraz będzie miała bezpośredni negatywny wpływ na polską gospodarkę. Polska będzie miała mniej kapitału do inwestowania w Polsce dla Polski i jej mieszkańców. Kapitał, który teraz będzie musiał pokryć wyższe koszty zaciągania pożyczek, mógłby przecież zostać przeznaczony na rozwój infrastruktury, opieki społecznej i wielu innych inicjatyw, których rosnąca polska demokracja podjęłaby się z zamiarem dalszego rozwoju swojej gospodarki. Innym niekorzystnym skutkiem wzrostu kosztów finansowania zewnętrznego – jeśli nie wzrosną dochody państwa – może być wyższy deficyt, który wpłynie na mniejsze zainteresowanie Polską ze strony bezpośrednich inwestycji zagranicznych.

Bruksela właśnie pokazała, że chce wejść na drogę wojny gospodarczej i intryg z zamiarem zniszczenia PKB i wystąpić przeciw obywatelom wolnych państw i demokratycznie wybranych rządów. Ma to być kara za niepodążanie ścieżkami unijnej polityki. Jeśli to nie jest technokratyczna tyrania, to nie wiem już, co to jest. Właśnie trwa forum ekonomiczne w Davos. Eurokraci na pewno będą poklepywać się po plecach, gratulując sobie dobrze wykonanej roboty w postaci zaszachowania tych „natarczywych Polaków z ich wolnymi wyborami”, a unijna elita będzie się raczyła szampanem i kawiorem… na koszt podatnika, rzecz jasna.

tłum. Arkadiusz Puławski