Dani (Merlin Rose), Rico (Julius Nitschkoff), Paul (Frederic Haselon), Mark (Joel Basman) i Pitbull (Marcel Heupermann) mówią o sobie „bracia”. Już nie są dziećmi, ale równie daleko im do bycia dorosłymi. Chociaż szkolny obowiązek jeszcze zagląda im w oczy, to zamiast spędzać czas nad książkami, włóczą się w nocy po mieście. Odpalają jednego papierosa od drugiego, piją hektolitry alkoholu, a od czasu do czasu, tak dla psoty – demolują wszystko, co spotkają na swojej drodze. Każdy z nich ma swoje marzenia i pragnie niezależności, jednak żaden nie wie, jak może to osiągnąć.
Reżyser, Andreas Dresden, ciekawie i trafnie wprowadza nas w klimat wschodniej części Niemiec lat 90. Razem z młodymi bohaterami oprowadza widzów po techno dyskotekach i nocnych, suto zakrapianych imprezach, odwiecznie kończących się bijatyką i demolką. Rzeczywistość lipska przepełniona jest jeszcze wspomnieniem o socjalistycznej ideologii, ale już kiełkują w niej – szczególnie atrakcyjne dla młodych – zachodnie trendy. Dotyka ich narkotykowa plaga, a wszechogarniająca i nowa „wolność” powala i wywołuje zagubienie. W końcu jeszcze nie tak dawno chłopcy ochoczo recytowali wierszyki o braterskim kolektywizmie i „dumnym noszeniu czerwonej chusty”. Teraz muszą odnaleźć się w świecie pozbawionym dawnych zasad i autorytetów.
Wszyscy bohaterowie filmu Dresdena są na bakier z prawem. W życiu chcą jednego – dobrej zabawy – i właśnie to próbują sobie zorganizować, tworząc „prawdziwie undergroundową” dyskotekę Eastside. Pobierając opłaty za wstęp, czują się jak biznesmeni, ale wraz z popularnością zaaranżowanego w opuszczonym magazynie lokalu przychodzą problemy z nazistowską grupą bojówkarzy. Najbardziej w kość dostaje Dani, jak to w klasycznych historiach bywa, zakochany w dziewczynie jednego z wrogów. Starlet (Ruby O. Fee) okaże się współczesną femme fatale, a za znajomość z nią przyjdzie chłopakowi słono zapłacić.
Jedyne co można zarzucić reżyserowi, to specyficzny sposób prowadzenia narracji. Dresden nie uznaje chronologii. Opowiadaną historię dzieli na podrozdziały, a każdemu z nich nadaje wzniosłe tytuły. Rażące i wybijające widza plansze zdają się być jedynym sposobem na uporządkowanie fabuły, w której teraźniejszość przeplata się z retrospekcjami Daniego z lat szkolnych. W ten sposób reżyser próbuje sięgnąć do źródeł znajomości między bohaterami, tłumacząc ich silną, braterską więź. Wspomnienia mają również inny charakter pod względem wizualnym. Cieplejsze kolory i jasne, znacznie bardziej uporządkowane kadry sprawią, że zamierzchłe czasy zapamiętujemy jako te beztroskie. „Sprowadzona z zachodu” mikrofalówka, chłopięce eksperymenty wpływu niszczycielskich mikro-fal na surowe jajko czy poszukiwania „świerszczyków” w nocnej szafce ojca to sceny, które będziemy oglądać z uśmiechem.
„W rytmie marzeń” to opowieść o burzliwej młodości i pierwszych konsekwencjach wejścia w dorosłość. Jest to również historia o wielkich marzeniach oraz wyidealizowanych miłościach, które po czasie utoną pod naporem szarej rzeczywistości. Stroboskopowe światła, narkotyki i wódka wciągają każdego, bez względu na wiek i płeć. Inną sprawą jest, kto będzie w stanie w porę otrzeźwieć i z pełną odpowiedzialnością pójść własną drogą. „I gdzie teraz?” zapyta Daniego w ostatniej scenie taksówkarz. Nikt nie wie, ale grunt, żeby przed siebie.
Ocena 6/10