Marcin Faliński o swojej najnowszej powieści „Ostatni azyl”
Artykuł sponsorowany

Marcin Faliński o swojej najnowszej powieści „Ostatni azyl”

Marcin Faliński „Ostatni azyl”
Marcin Faliński „Ostatni azyl” Źródło:Wydawnictwo Czarna Owca
Rozmowa z Marcinem Falińskim, byłym oficerem wywiadu, o jego najnowszej powieści szpiegowskiej „Ostatni azyl”, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Czarna Owca.

„Ostatni azyl” to powieść, w której kontynuujesz wątki wszystkich poprzednich powieści, pisanych wspólnie z Markiem Kozubalem i Rafałem Barnasiem. Wraca m.in. temat zaginionych dzieł sztuki.

Marcin Faliński: Moi bohaterowie zaangażowani są w poszukiwanie ważnych artefaktów. To Bursztynowa Komnata i medaliony Haralda Sinozębego. Informacje o tej pierwszej pojawiały się na początku lat 90. na terenie byłej NRD, co do medalionów to opisana przez mnie historia jest prawdziwa: rzeczywiście w jednej z polskich rodzin w Szwecji, w sposób niewyjaśniony, pojawił się taki medalion. Ja dopowiadam możliwy scenariusz. Trzymam się tego, co obecne było we wcześniejszych książkach: prawdziwe historie połączone zostają elementami fabularnymi. Jest też w książce element wzięty wprost z historii mojej rodziny: na początku powieści pojawia się historia z 1949 roku, dziejąca się w Świnoujściu, w której pojawia się pewien szyper kutra, były mieszkaniec Warszawy. To postać wzorowana na moim wujku, który wraz z żoną Zosią, też tu zresztą opisaną, po powstaniu warszawskim nie wrócili już do stolicy.

Przez lata wmawiano nam, że za kradzieżą polskich dzieł sztuki podczas II wojny światowej stoją Niemcy. Pokazujesz, że odpowiedzialność spada w równym stopniu na Związek Radziecki.

Rosja, a w zasadzie były Związek Radziecki to olbrzymie zagłębie dzieł sztuki, zaginionych w Polsce w czasie II wojny światowej. Pisaliśmy już o tym z Markiem Kozubalem w „Operacji Rafael” i „Operacji Singe”. Docierały wtedy do nas takie informacje, bo szukaliśmy wszelkich tropów, że właśnie tam jest sporo magazynów, głownie muzealnych, gdzie od lat leżą dzieła sztuki, sukcesywnie zresztą wykradane i nikt o tym nie ma pojęcia. Tak się też zresztą działo w powojennej Polsce. Wydawało się często, że dzieła sztuki ginęły tylko podczas wojny, a tym czasem gdy je odnajdywano, okazywało się, że mają powojenne sygnatury. Wspominam w książce o Lidzbarku Warmińskim, gdzie po wojnie były składowane dzieła sztuki i też stamtąd znikały. Za kradzież dzieł sztuki odpowiadają Niemcy, Armia Czerwona, ale i powojenne grupy przestępcze działające także w ramach służby bezpieczeństwa.

Zwykle nie kojarzymy wywiadu z poszukiwaniem dzieł sztuki. W twojej powieści takie poszukiwanie łączą się próbą pozyskania ważnych dokumentów. To zawsze dzieje się niejako przy okazji?

Poszukiwanie informacji o zaginionych dziełach sztuki zawsze było dla polskiego wywiadu działaniem wykonywanym przy okazji innych zadań, np. poszukiwania ważnych dokumentów. To przykre. Politycy, decydenci nie mają tej świadomości, jak można zdobywać informacje o tych 600 tys. dzieł sztuki, które są na liście Ministerstwa Spraw Zagranicznych i Ministerstwa Kultury, by móc potem na tej podstawie składać wnioski restytucyjne. To jest kwestia budowania świadomości decydentów i w służbach, i w świecie polityki, w jaki sposób można zaprząc wywiad do działań w tym zakresie.

Przenosisz nas swojej powieści z miejsca na miejsce. To iście „bondowska” fabuła.

W „Ostatnim azylu” pokazuję, że szukanie zaginionych dzieł sztuki to czasem akcja iście „bondowska”. przenosząca nas z miejsca na miejsce. Akcja przenosi bohaterów z kraju do kraju, z kontynentu na kontynent, do miejsc egzotycznych. Pięknych, takich, gdzie każdy z nas chciałby się znaleźć. Zaglądamy na Ukrainę, do Lwowa, Kopenhagi, Berlina – i to takiego dość mrocznego, w końcu na Seszele, które pachną słodkim rumem i egzotycznymi kwiatami. Odwiedzamy tam wyspę La Digue, o której dowiedzieliśmy się z Rafałem Barnasiem podczas pisania „Obcego horyzontu”, że właśnie na niej bardzo „dziwni” Rosjanie w czasach Jelcyna szukali swojego azylu.

Oczywiście odwiedzamy też kilka miejsc w Polsce: Świnoujście, Lidzbark Warmiński, Dolny Śląsk, Warszawa, Lublin, ale głownie to zagranica. Każda praca oficera wywiadu to praca ukierunkowana na zagranicę. Stąd nie umiem sobie wyobrazić, żeby w powieści szpiegowskiej nie było zagranicy. I to tej odległej, tej bardziej egzotycznej lub mniej znanej. Dla mnie clou powieści szpiegowskiej to przygoda, która toczy się w miejscach powszechnie nieznanych.

Praca oficera wywiad rzeczywiście wygląda tak jak w „Ostatnim azylu”?

Zawsze podkreślam, że niektórym oficerom wywiadu dane było zaznać tego, co znamy z filmów o Bondzie: zdarzają się fajne samochody, nieraz ratujące życie, są tropikalne plaże, piękne hotele, dobre drinki. Choć jest też oczywiście ta ciemniejsza strona tego zawodu. Ale kilka lat temu w Agencji krążyła anegdota o tym, co robi James Bond pomiędzy filmami: uzupełnia dokumentację.

Twój bohater, Marcin Łodyna, były oficer wywiadu, jest już na emeryturze, ale gdy Caroline Godlewski z MI6 prosi go o pomoc, nie waha się. To kwestia chęci powrotu do gry? Braku adrenaliny?

Jeśli się coś robiło ćwierć wieku na wysokich obrotach, to chce się do tego wrócić. Nie od razu – wiem po sobie, że na początku potrzeba trochę odpoczynku, ale z czasem, po kilku latach przychodzi refleksja, że czegoś brakuje. Myślę, że ma tak wiele moich koleżanek i kolegów, którzy odeszli na emeryturę. Szkoda, że polski system w ogóle nie wykorzystuje tego potencjału, który mamy, jak dzieje się to choćby w Wielkiej Brytanii czy Stanach Zjednoczonych.

Rozmawiał Przemysław Poznański, zupelnieinnaopowiesc.com
Źródło: Wydawnictwo Czarna Owca