"Wszystko", czyli co?

"Wszystko", czyli co?

Dodano:   /  Zmieniono: 
35 milimetrów – dokładnie tyle ma taśma filmowa, na której zapisany został film "Wszystko" w  reżyserii Artura Wyrzykowskiego. To pierwszy polski film wyprodukowany za pieniądze internautów. Czy młody reżyser sprostał ich wymaganiom?
Gdyby ktoś powiedział mi, że młody niedoświadczony reżyser chce nakręcić krótkometrażowy film, powiedziałbym: "A niech próbuje!". Gdyby ten sam ktoś zarzekał się, że to utalentowany chłopak, odparłbym: "No i dobrze. Może skończy się era Borysa Szyca i Magdaleny Cieleckiej w polskim kinie!". Gdyby jednak ów ktoś zaproponował mi, bym wpłacił na poczet tego projektu kilka złotych spojrzałbym na niego z pogardą i podejrzliwością: "A dlaczego ja? Niech płaci fundacja wspierająca studentów-filmowców".

Młody student Warszawskiej Szkoły Filmowej, Artur Wyrzykowski, który ze swojej pracy dyplomowej uczynił pionierski projekt, musiał się z ową pogardą i podejrzliwością zmierzyć. Wyrzykowski nie chciał, aby jego film trafił do zaplombowanego archiwum pełnego półek z zakurzonymi taśmami. Pragnął, by jego dzieło, a zarazem ówczesny stan ducha, trafiły do widza. Chciał, aby jego film miał szansę na pokazy kinowe. - To jest marzenie, na które warto wydać kilkadziesiąt tysięcy - przekonywał. Jak przekonywał, tak zrobił. Rozpoczął zbiórkę pieniędzy na realizację swojego krótkometrażowego filmu - na stronie internetowej zachęcał do poparcia swojego projektu. Na jego apel odpowiedziało kilkaset osób oraz Polski Instytut Sztuki Filmowej. Łącznie udało mu się zebrać prawie 80 tysięcy złotych. Tym samym młody reżyser przeszedł do historii polskiej kinematografii jako pierwszy, który sięgnął do kieszeni internautów. Czy było warto?

Film "Wszystko" to banalna historia, jakich wiele. On kocha ją, ona jego nie. On jest romantykiem, ona zadaje się z prostakiem, który na dzień dobry sprawdza jędrność jej pośladków. Rodzice - typowi kanapowcy. On - grany przez Michała Banasiuka - to młodziak ze świata położonego gdzieś między Zielonym Wzgórzem a Krainą Czarów, 17-latek spędzający czas na myśleniu o Monice, swojej sąsiadce z podwórka (granej przez Martę Żmudę-Trzebiatowską). Sąsiadka woli jednak bardziej wysportowanego amanta. Armando, w koszulce Armaniego zakupionej w lumpeksie, przeżuwający gumę niczym sir Alex Ferguson, wyróżnia się spojrzeniem troglodyty (w tej roli rewelacyjny Antoni Pawlicki).

Film opowiada o okresie życia pełnym naiwności, marzeń i poczucia niespełniania. Jego bohater mówi wprost: "Ja nawet nie wiem, co to takiego jest... Miłość...Co znaczy kochać kogoś... Być kochanym...". Trudne pytania i wątpliwości nastolatka rozbijają się jednak o banalność życia rodziców, których świat zaczyna się na talerzu zupy, a kończy na skraju kanapy, przed telewizorem. Mimo wszystko bohater filmu patrzy na świat przez różowe okulary. Jest tym typem faceta, który nie kupuje drogich ciuchów, kolii, brylantów, karnetów na solarium czy wycieczek all inclusive na Bali – zamiast tego ceni symboliczne gesty: poranną rosę, palącą się świeczkę uwieńczającą zwykły pączek z marmoladą.

W tej prostej historii Artur Wyrzykowski pozostawił dwa tropy. Jeden prowadzi do banalnego, acz optymistycznego wniosku, że prawdziwa, szczera miłość istnieje, a młody intelektualista ma szansę zdobyć serce dziewczyny, mimo że na jego drodze staje prawdziwy twardziel. Można jednak na ten film spojrzeć inaczej. Chłopak jedynie wyobraża sobie chwile szczęścia. Nie odróżnia rzeczywistości od urojeń, zaprojektowanego przez własny umysł świata od rzeczywistości za oknem. Jeśli spojrzymy na ten film w ten sposób, dojdziemy do wniosku, że pragnienie miłości i bliskości odurza jak opium. Historia opowiedziana przez Wyrzykowskiego rozczula, a jego postawa imponuje. Jego film wzrusza, pobudza do przemyśleń, budzi wspomnienia i dawno zapomniane emocje. Od chwili obejrzenia filmu nie opuszcza mnie jednak pytanie: „Co dalej?". Co dalej, panie reżyserze? Mamy już historię zakochanego durnia. Mamy wielką akcję społeczną, mamy głośny debiut, mamy pierwsze sukcesy, mamy utarty nos profesorów. Ale co dalej?

Obawiam się, że młody fighter mógł narobić nam niemałego apetytu, który zakończy się komercyjnymi fajerwerkami. Choć przyjaciele ze studiów zaliczają Wyrzykowskiego do filmowców offowych, jego pierwszy film wskazuje na chęć wstąpienia na drogę wiodącą w kierunku słynnej polskiej szkoły filmowej. Pełnej wypasionych bryk, zielonych jabłek, domków nad jeziorem, biurowców, aparatów korekcyjnych, grubych oprawek i komedii z inwektywami z rolach głównych. Czy wsparłbym kolejną inicjatywę młodego reżysera? Na razie wstrzymam się od głosu. Udzielę jednak przyjacielskiej rady: Arturze Wyrzykowski, nie idź tą drogą!