"Brudni Żydzi precz z Kirgistanu"

"Brudni Żydzi precz z Kirgistanu"

Dodano:   /  Zmieniono: 
"Brudni Żydzi i tacy, jak Maksim precz z Kirgistanu" - to hasło jednego z plakatów rozwieszonych na bramie pałacu prezydenckiego w Biszkeku. Maksim to syn głowy państwa, Kurmanbeka Bakijewa. Wraz ze swoją "młodą drużyną" przejął wszystko, co w tym państwie przejąć się dało. Maksim Bakijew jest rzecz jasna Kirgizem, ale jego najbliżsi współpracownicy są w większości pochodzenia rosyjskiego i to o nich chodziło autorom plakatu. W Kirgistanie nie bawią się już w subtelności. Walą z grubej rury, a rewolucja wcale nie jest kolorowa.
Od początku były wątpliwości. Kiedy w 2005 r. z pomocą demonstracji ulicznych obalono prezydenta Askara Akajewa, zamach stanu, zgodnie z dominującym ówcześnie  trendem, nazwano "tulipanową rewolucją" . Jednak wydarzenia w Biszkeku mało miały wspólnego z ukraińską pomarańczową rewolucją czy rewolucją róż w Gruzji. Przede wszystkim w Kirgistanie nie było (i nie ma!) społeczeństwa obywatelskiego. Bakijewa wyniósł do władzy przewrót pałacowy opakowany w wolnościową retorykę.  Tłum, domagając się igrzysk i chleba, grał jedynie rolę statystów.

Kirgistan był  uznawany za najbardziej demokratyczne państwo w Azji Centralnej. Miało to swoje przełożenie w codziennym życiu: znajomi Kirgizi odpowiadali bez zająknięcia na każde moje ciekawskie pytanie, otwarcie
artykułując swoje niezadowolenie z korupcji, wysokich cen czy bezrobocia (co innego Uzbecy - ci o swoim państwie nauczeni są mówić entuzjastycznie i na baczność).

Akajewa - nie bez racji zresztą - oskarżono o hiperkorupcję i obalono, a na jego miejsce "wybrano" Bakijewa, przypieczętowując to wszystko niewinnym tulipanem. Tyle, że ta zamiana okazała się skórką za wyprawkę -  stare
problemy nie zniknęły, a pojawiły się większe i to nie tylko korupcyjne. Nowy prezydent nie był takim zwolennikiem demokratycznych zasad, jak go malowali spece od kolorowych rewolucji. I co gorsza - miał chciwego syna,
który przez swoją niepohamowaną pazerność, stał się wrogiem publicznym numer jeden. Teraz ukrywa się wraz z ojcem, śląc do Moskwy prośby o pomoc (to on dysponował przyznanym wiosną 2009 r. rosyjskim kredytem na walkę z kryzysem gospodarczym).

Wszystko to, jak również śmierć w ulicznych  starciach ponad siedemdziesięciu osób, obchodziłoby pewnie niewielu, gdyby nie fakt geopolityczny: w Kirgistanie mieszczą się amerykańskie i rosyjskie bazy wojskowe.

Z tego powodu niektórzy komentatorzy międzynarodowej rzeczywistości dopatrują się w ostatnim przewrocie macek Kremla, który miałby rękoma rewolucjonistów pozbywać się Amerykanów z regionu. To jednak naciągana teoria: po pierwsze wyrzuceniem Amerykanów groził swego czasu sam Bakijew, po drugie - i najważniejsze - w
Azji Centralnej zimnowojenna dychotomia przeterminowała się już dawno. Działa tam bowiem trzeci, bardzo ekspansywny gracz  - Chiny.

Tak czy owak, sytuacja w Kirgistanie niepokoi. Przede wszystkim ze względu na ogrom poniesionych ofiar (proszę sobie wyobrazić, co byłoby, gdyby tyle osób zginęło w starciach z siłami porządkowymi na Białorusi). Po drugie,
niespokojnemu państwu może grozić "uzbekistanizacja" i w niedalekiej przyszłości swobodni Kirgizi będą mówić o swojej władzy tylko z entuzjazmem i na baczność.