Brytyjczycy boją się, że plama ropy poróżni ich z USA

Brytyjczycy boją się, że plama ropy poróżni ich z USA

Dodano:   /  Zmieniono: 
Barack Obama (fot. White House)
Brak postępu w uporaniu się z katastrofalnym wyciekiem ropy naftowej w Zatoce Meksykańskiej jest powodem złej atmosfery w stosunkach amerykańsko-brytyjskich i grozi sporem dyplomatycznym - obawiają się brytyjscy komentatorzy.
Ostre wypowiedzi prezydenta Baracka Obamy i przedstawicieli jego administracji, grożące akcjonariuszom BP pozbawieniem dywidendy, a samemu koncernowi wielomiliardowym rachunkiem odszkodowawczym, wywołały w reakcję czołowych polityków konserwatywnych i prasy w Wielkiej Brytanii. W wywiadzie dla radia BBC4 burmistrz Londynu Boris Johnson uznał, że niektóre wypowiedzi Obamy sprawiają wrażenie antybrytyjskich. - Chciałbym, aby chłodne i rzeczowe podejście wzięło górę nad przerzucaniem się odpowiedzialnością i wzajemnym obrażaniem się - oświadczył. - Gdy wziąć pod uwagę znaczenie dywidendy wypłacanej przez BP brytyjskim prywatnym funduszom emerytalnym, to taka antyreklama staje się sprawą o ogólnonarodowym znaczeniu - dodał.

Od krytyki Obamy pod adresem BP odciął się też weteran partii konserwatywnej lord Tebbit. - Cała potęga amerykańskiego pieniądza i technologii została wykorzystana do walki ze skutkami wycieku i okazała się niezdolna do opanowania go - zaznaczył Tebbit w swoim blogu w gazecie "Daily Telegraph", sugerując, że ataki na BP podyktowane są frustracją.

W podobnym duchu sprawę skomentował Ian Dunt na portalu politics. "Za gniew Białego Domu odpowiada po części jego własna technologiczna bezradność. W desperackim dążeniu do zapobieżenia dalszym skutkom skażenia, Obama był zmuszony zdać się na technologię BP i sposób podejścia do wycieku, które nie zdołały go powstrzymać" - napisał Dunt.

Ostre w tonie wypowiedzi przedstawicieli Białego Domu i dochodzenie w Kongresie napędzają w USA "antybrytyjską retorykę" i szkodzą notowaniom koncernu na giełdzie - zauważa "Times". Gazeta wskazuje, że zgodnie ze stanem z grudnia ubiegłego roku 40 proc. akcji BP należało do udziałowców brytyjskich, a 39 proc. do amerykańskich. W zarządzie jest sześciu dyrektorów Brytyjczyków i sześciu Amerykanów, a koncern zatrudnia 22 tys. Amerykanów i 10 tys. Brytyjczyków. Wcześniej BP przejął dwa mniejsze koncerny paliwowe działające w USA.

Brytyjscy komentatorzy wskazują, że BP dawno temu odszedł od nazwy British Petroleum i nazywanie BP brytyjskim koncernem, "jak to uparcie robią Amerykanie", nie odpowiada rzeczywistości i podyktowane jest uprzedzeniami. Wcześniej minister Vince Cable, odpowiedzialny w rządzie Camerona za biznes, dyplomatycznie nazwał niektóre wypowiedzi przedstawicieli Waszyngtonu "skrajnymi i mało pomocnymi".

PAP, arb