Do ostatniego tchu

Dodano:   /  Zmieniono: 
Mułła Omar, przywódca talibów dla  "Wprost": "klnę się na Allaha, że nasi wrogowie z USA nie będą spać spokojnie ani jednej nocy. Za nami stoi potęga muzułmanów całego świata". Wywiad z mułłą Omarem:
Rozmowa z mułłą Mohammadem Omarem, przywódcą talibów:
Henryk Suchar: Imamie Mohammadzie Omarze, talibowie przez pięć lat władali większością Afganistanu, dziś 90 proc. kraju jest poza waszą kontrolą. Twierdzą nie do zdobycia ma jednak pozostać Kandahar, uchodzący za duchową stolicę talibów. Naprawdę wierzy pan, że tak się stanie?
Mohammad Omar: Co to ma za znaczenie, jaki obszar jest nam podporządkowany? Najważniejszy jest duch bojowy, poświęcenie i wola walki talibów, poparcie narodu dla naszej sprawy. Nam wystarczy piędź ziemi, by się bronić, nie poddawać i walczyć do ostatniego tchu. Jeśli bombardowania będą kontynuowane, to klnę się na Allaha, że nasi wrogowie z USA nie będą spać spokojnie ani jednej nocy.
- Jak chcecie wystraszyć Amerykanów? USA to nie bezbronne państewko, lecz supermocarstwo.
- Za nami stoi potęga muzułmanów całego świata.
- Które kraje muzułmańskie zechcą manifestować sympatię do was po tym, co się stało 11 września?
- Jest ich wiele. Są przede wszystkim społeczeństwa i partie islamskie, na które zawsze możemy liczyć. Czy ktoś w to wątpi?
- Solidarność islamska jest faktem.
- Dlatego nasi przeciwnicy muszą wiedzieć, że wyzwolimy Afganistan. Uwolnimy też z ich rąk inne części świata. Przysięgam, że wyzwolimy wszystkie ziemie, na których panoszą się dziś Amerykanie. Ich zarozumialstwo przechodzi wszelkie pojęcie. Czują się gospodarzami całej Ziemi.
- Na razie jednak to Amerykanie zmusili was do odwrotu, a przecież była szansa na pokojowe zażegnanie sporu z USA. Dlaczego z niej nie skorzystaliście?
- Chcieliśmy rozmawiać z Ameryką. Nikt nam nie powie, że nie byliśmy gotowi do rozmów. Ale to miały być rozmowy równego z równym, prowadzone według ogólnie przyjętych norm międzynarodowych. Tymczasem Amerykanie zachowywali się jak dyktatorzy. Stawiali żądania, jakich nie stawia się w stosunkach międzypaństwowych.
- Co was tak dotknęło w ultimatum USA?
- Nakaz wydania Osamy bin Ladena. Nie ma dowodów jego winy ani dokumentacji jego udziału w aktach terroru dokonanych w Nowym Jorku i Waszyngtonie. Ale i z tego chcieliśmy jakoś wybrnąć. Do przeprowadzenia rozprawy sądowej proponowaliśmy teren trzeciego państwa - państwa islamskiego. Nie zechciano nas wysłuchać. A winę trzeba udowodnić. O stosowne dokumenty, mogące zaświadczyć o przestępczej działalności mudżahedina Osamy, prosiliśmy Amerykanów już w 1999 r. podczas pierwszego spotkania. Nie zostały nam one przedstawione. Mieliśmy wierzyć rozmówcom na słowo?
- Lepiej więc było doprowadzić do wojny, która - jak wiele na to wskazuje - zepchnie talibów w niebyt? - To jest wojna, której nie potrzebowaliśmy. Musiało jednak do niej dojść.
- Wielu uważa, że nie była ona nieunikniona.
- To jest wojna, do której parły siły popierające finansowo George'a Busha podczas kampanii prezydenckiej.
- Po co miałyby to czynić?
- Żeby zarobić. Wojna jest kopalnią pieniędzy. Służy też jako narzędzie osiągania celów politycznych. A Bush chciał umocnić swą reputację, bo nie miał zbyt silnej pozycji po tych mętnych wyborach, jakie odbyły się w USA rok temu.
- Mimo pana zapewnień można przypuszczać, że Kandaharu nie da się utrzymać. Znany pakistański dziennikarz Hamid Mir mówił mi, że pewnie wyprowadzicie się w góry i podejmiecie walkę partyzancką.
- Przyszłość zna jedynie Allah. Zostajemy w Kandaharze, ale atakować będziemy również w innych miejscach. Na terenie Afganistanu znajduje się 40 tys. dobrze wyekwipowanych, rwących się do boju talibów. To nie jest pyłek na wietrze, który może zdmuchnąć byle podmuch.
- A jak ocenia układ sił pana druh i najbliższy doradca Osama bin Laden? Ma pan z nim kontakty? Rzecznicy ruchu talibów mówili wcześniej, że bin Ladenowi i jego ludziom wyłączyliście telefony i faksy.
- Przyznaję, że dość pochopnie odcięliśmy im możliwości komunikowania się ze światem. Stało się tak na życzenie organizacji międzynarodowych. Ulegliśmy ich prośbom i namowom. Osama nie mógł się kontaktować nawet z najbliższą rodziną. Teraz jest inaczej. Niewinnemu narodowi afgańskiemu narzucono wojnę. Zakaz ten został uchylony. Rozdajemy naszym przyjaciołom broń, szkolimy ich, by byli jeszcze lepiej przygotowani do dżihadu. Ameryka może się spodziewać wielu niespodzianek. Powiem teraz to, co mówię od początku: my nie jesteśmy wrogami narodu amerykańskiego. Stajemy się nimi mimowolnie - to administracja USA postępuje tak, że nie mamy innego wyjścia. Musimy walczyć. Dlatego może się wydawać, że nienawidzimy wszystkich Amerykanów.
- Wielokrotnie rozmawiałem z Ahmadem Szahem Massudem. Jego śmierć wstrząsnęła mną i wieloma innymi ludźmi, którzy go szanowali. Spekuluje się, że zabójstwo Lwa Panczsziru związane jest z atakiem na Amerykę, że zgładzono go z inspiracji bin Ladena i al Kaidy. Ile jest w tym prawdy?
- To nonsens! Nie wiemy, kto zamordował Massuda. Wiemy tylko, że jego otoczenie rozdzierały waśnie, animozje, konflikty personalne. Uważamy, że zgładzenie Massuda było sprawką kogoś z Sojuszu Północnego. Ten jednak, kto to zrobił, jest moim sprzymierzeńcem, bo dzięki temu przysłużył się dziełu islamu.
- Jak śmierć Massuda, niezłomnie przeciwstawiającego się niegdyś okupantom radzieckim, mogła pomóc islamowi?
- Bo on nie chciał przerwać wojny.
- A może dlatego, że nie chciał waszego dyktatu?
- Wojna szkodziła dziełu islamu. Poza tym w ogóle nie widzę związku między zburzeniem WTC w Nowym Jorku a zabójstwem Massuda. Jeśli taki związek istnieje, to jego ustalenie jest problemem służb specjalnych Ameryki. Niech to wyjaśnią. Ja chcę tylko powiedzieć, że ten atak był wspólnym dziełem Indii i Izraela.
- Dlaczego akurat tych dwóch krajów?
- Bo są one nieprzejednanymi wrogami muzułmanów. Chciały pokazać, że muzułmanie to terroryści.
- Jaki miałyby w tym interes?
- Indie borykają się z problemem Kaszmiru, którego większa część przypadła im z kaprysu lokalnego radży - mimo że zasiedlają go muzułmanie. Izrael natomiast nie może poradzić sobie z Palestyńczykami, którzy też są wyznawcami islamu. W ubiegłym roku służby Indii i Izraela omawiały wspólne działania w Delhi. Mogę tylko zapewnić, że zamachowcy nie byli związani ani z bin Ladenem, ani z ugrupowaniami islamskimi.
Rozmawiał: Henryk Suchar
MOHAMMAD OMAR
Mułła Omar pojawił się w 1994 r. na politycznej scenie Afganistanu dosłownie znikąd. Nikt nie znał 35-letniego wówczas człowieka. Jednooki (oko stracił podobno na wojnie z Rosjanami) absolwent pakistańskiej medresy Hakania oznajmił, że Prorok objawił mu się we śnie, nakazując budowę państwa islamskiego. Wtedy wokół świętego męża zebrała się gromada pobożnych studentów nauk Koranu. Wkrótce utworzona przez nich i wyposażona przez Pakistan armia zaczęła triumfalny pochód przez targany wojną domową Afganistan. Gdy jesienią 1996 r. padł Kabul, talibowie obwołali swego mistrza "Amir ul-Muminin" (księciem wiernych). To wtedy jeden jedyny raz mułła Omar pokazał się publicznie, demonstrując zebranym wiernym świętą szatę Mahometa, przechowywaną w Kandaharze. Tłum ogarnęła religijna ekstaza.
Przywódca talibów stroni od ludzi i nie pozwala się fotografować. Na własne oczy widzieli go tylko Lakhdar Brahimi, specjalny wysłannik ONZ, oraz paru pakistańskich dziennikarzy. Teraz o kontakt z mułłą będzie jeszcze trudniej - w ubiegły piątek Omar podjął decyzję o opuszczeniu Kandaharu. Wyznaczył swego następcę, który ma kierować bieżącymi sprawami Talibanu. (HS)
Tekst wywiadu z mułłą Omarem w najnowszym 992 numerze Wprost.