Wojna wygrana! A może potyczka?

Wojna wygrana! A może potyczka?

Dodano:   /  Zmieniono: 
W zgiełku trąbek, gwizdków i walenia w bębny zamykał się w piątek pierwszy rozdział festiwalu emerytalnego. Swoją sztandarową reformę premier Tusk dowiózł do mety samotnie. Choć oficjalnie wspiera go koalicjant, zaufania nie ma, nie było i nie będzie. Waldemar Pawlak demonstracyjnie zasiadający tego dnia w ławach poselskich, a nie obok szefa rządu, pokazał aż nadto, że do sztandarowych pomysłów Tuska został zwyczajnie zmuszony. I choć zdaje się, że głosowanie, w którym odrzucono pomysł referendum, było dowodem, iż rządowe projekty w Sejmie są raczej niezagrożone, to pytanie, czy lider PO wygrał wojnę, czy ledwie potyczkę, jest aktualne jak nigdy dotąd.
Premier ze swoją reformą od początku był właściwie sam. Mógł liczyć na  swoje zaplecze i tylko na nie. Minister pracy – pogubiony w labiryncie ścieżek partyjnej lojalności i rządowej podległości – był w tej rozgrywce postacią raczej tragikomiczną niż poważnym graczem. Od  głosowania przeciw – teoretycznie własnej – ustawie uchronił go  kompromis na linii Tusk – Pawlak. Gdyby go nie było, Andrzej Kosiniak-Kamysz najpierw straciłby twarz, potem ministerialny stołek, a  na końcu opinię cudownego dziecka PSL, co to wie, o co chodzi i skąd pochodzi. Albo w odwrotnej kolejności, choć to najmniej ważne.

Platforma stanęła za swoim szefem murem, ale zza tego muru słychać płacz i zgrzytanie zębów, bo poparcie dla PO topnieje jak śnieg w wiosennym słońcu i nie widać, żeby się coś w tej sprawie miało zmienić. Wreszcie ma premier przeciw sobie koalicję tak egzotyczną, że tylko w wizjach gorączkującego pacjenta można było ujrzeć Leszka Millera nucącego z  działaczami „Solidarności", że „mury runą, runą, runą...”, a potem oklaskiwanego przez połączone siły trzech central związkowych. Tego by  nie wymyślił nawet Mrożek wspierany przez Lema. Ale premier – jeśli znajdzie w święta wolną chwilę – powinien pomyśleć, czy przeciwników jego pomysłów musiało być aż tylu.

To, że PiS zagłosuje przeciw, nawet gdyby Tusk zaproponował uchwałę uznającą, że Kopernik miał rację, jest oczywistą oczywistością. Ale czy  trzeba było zrażać „Solidarność", która pokazywała wolę dialogu, to już tak pewne nie jest. Szef rządu po raz pierwszy od lat miał po drugiej stronie stołu lidera związkowego, który nie mówił: „nie, bo nie”. Piotr Duda deklarował, że podwyższenie wieku emerytalnego uznaje za konieczne. Ale chciał rozmawiać o tym, co będzie w tej trudnej operacji kijem, a co marchewką. Chciał rozmawiać o tym, czy ludzi da się przekonać do tej reformy, albo przynajmniej sprawić, że nad jej warunkami, regułami i  systemem osłonowym odbędzie się solidna dyskusja.

Powie ktoś, że to teatr, że naiwnością jest wierzyć, że związki mogą zaakceptować taką zmianę. Może tak, może nie. Na pewno naiwnością nie jest wiara w to, że warto rozmawiać i przekonywać. Jeśli spojrzeć na  emerytalne zamieszanie, to w gruncie rzeczy Duda startował w nim z tych samych pozycji co Pawlak. Czy trzeba było odrzucać tę próbę dialogu tylko dlatego, że szef „Solidarności" nie ma w Sejmie reprezentacji, więc w głosowaniu się nie liczy? Z trudem przychodzi zrozumienie tej logiki. Z takim samym trudem jak aroganckie słowa o „pętaku”. Za to po tym wszystkim łatwo pojąć, dlaczego Piotr Duda wygłosił w piątek z  trybuny sejmowej przemówienie tyleż demagogiczne i populistyczne, co  emocjonalne. Bo łatwo pojąć logikę kogoś, kogo zlekceważono.

Dziś Donald Tusk jest bliżej ustawy, która każe nam pracować dłużej. Ustawy, która – choć zasadna, ważna i nieunikniona – za trzy lata w  równie nieunikniony sposób stanie się lejtmotywem kampanii wyborczej. Idę o zakład, że numerem jeden w programach wyborczych PiS, SLD i… nie  zdziwiłbym się, gdyby też Ruchu Palikota – będzie jej zmiana. Za dużo w  emerytalnej batalii było emocji, za mało argumentów. Dlatego ktokolwiek uzna, że mu się opłaci, sięgnie po tę ustawę i wykorzysta społeczny sprzeciw do partyjnej gry. Cynizm pomieszany z krótkowzrocznością zdecyduje, że do tych samych argumentów, tej samej złości i tych samych starć wrócimy przed kolejnymi wyborami.

Ich efektem będzie nie tylko kolejna fala populizmu i demagogii, lecz także coś znacznie poważniejszego. Jeśli PiS albo komukolwiek innemu to paliwo wystarczy do  wygrania wyborów i zmiany przyjmowanych dziś przepisów, to po raz kolejny padnie wiara w państwo, jego system i reguły. Po raz kolejny okaże się, że państwo to nic. Że partia jest wszystkim. Że umowa społeczna, stabilność prawa, zasada kontynuacji są funta kłaków warte. I  tak jak państwo reprezentowane przez PO i PSL zerwało umowę zawartą z  nami w 1999 r. przy OFE, tak za trzy lata inna partia może zerwać umowę, którą koalicja zapisała w nowej ustawie emerytalnej. Premier wygrał potyczkę. Kto wygra wojnę, nadal nie wiemy. Ale brak próby zbudowania szerszego poparcia dla tak ważnych zmian sprawi, że możemy przegrać wszyscy. Autor jest dziennikarzem, redaktorem naczelnym „Faktów" TVN

Więcej możesz przeczytać w 14/2012 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.