Ponad połowa Polaków dobrze wykorzystała pierwsze dziesięć lat III Rzeczypospolitej
Rok 1989 podarował Polakom demokrację, wolność i rynek - dobra, o których większość miała mizerne pojęcie. Nawet elity bardziej czuły, niż wiedziały, jak się poruszać w świecie nowych wartości. Jacek Kuroń, który walce z realiami socjalizmu poświęcił kawał życia, wspomina, że kiedy pierwszy raz zobaczył na Zachodzie hipermarket z towarami za miliony dolarów, nie mógł uwierzyć, że jest to własność prywatna. Tischnerowski homo sovieticus tkwił w każdym głębiej, niż ktokolwiek skłonny był to przyznać. Jednak większość Polaków dobrze wykorzystała czas szansy: miliony obywateli zdobyło głębszą wiedzę i dodatkowe kwalifikacje, zmieniło pracę na lepiej opłacaną, na nowo wyposażyło mieszkania, kupiło lepsze samochody. I mało kto pamięta, że ledwie dziesięć lat temu obiektem zazdrości był kolorowy telewizor, zużyte "zachodnie" auto, że stano w kolejkach po cement, mięso, kawę (nikt nie pytał "jaką" - kupowano po prostu kawę), lepsze ubranie, papier toaletowy, że zazdroszczono służbowych wołg i polonezów. Wyjeżdżano za granicę, ale za łaskawym zezwoleniem władzy i głównie po to, aby pracować na czarno lub nielegalnie handlować. Dziś o tym zapominamy - bo chcemy zapomnieć. Ta chęć zapomnienia o szaroburym, pełnym upokorzeń i nonsensów życiu też świadczy o wykorzystaniu historycznej szansy.
Wielka szansa, jaka otwarła się wtedy przed Polską, nie do końca i nie przez wszystkich została wygrana. Prawie trzecia część Polaków w znikomy sposób skorzystała z przemian, nadal wegetuje w popegeerowskich barakach, umierających miasteczkach, biednych dzielnicach. Niektórzy w pierwszym okresie byli wręcz skazani na porażkę. Czy jednak oznacza to klęskę przemian? Owszem, dziś obok ludzi bogatych, zamożnych i choćby znośnie sytuowanych są też ubodzy i biedni, lecz przed dziesięciu laty niemal wszyscy byli - nawet według ówczesnych kryteriów - ubodzy. To dlatego społeczeństwo szukało szansy na normalność i dlatego do końca odrzuciło w 1989 r. zbutwiały system władzy. Dziesięć lat temu Polacy zdobyli szansę na normalność, którą utracili w 1939 r., po dwudziestu latach posiadania własnego państwa.
Inaczej rozumieli tę szansę politycy, inaczej ich wyborcy. Inaczej ludzie przedsiębiorczy, inaczej ci, którym "państwo dawało". Dawny, przejrzysty antagonizm "władza - naród", do którego przywykły dwa pokolenia żyjące w PRL, zastąpiony został mozaiką nowych konfliktów i sprzeczności: między wolnością osobistą a interesem zbiorowym, ideologią a gospodarką, polityką a prawem, etyką a skutecznością, wreszcie - między już pełnymi półkami a zapełniającym się dopiero portfelem. Udziałem wielu ludzi - zagubionych w labiryncie nowych zjawisk lub oczekujących manny z nieba - zamiast satysfakcji stało się rozczarowanie i poczucie krzywdy. Troska o ich los oraz obawa przed polityczną szarlatanerią oferującą Niderlandy, której długi korowód rozpoczął Stan Tymiński, powodowały zwalnianie tempa dochodzenia do normalności, a nawet zawracanie z obranej drogi. W rezultacie kraj, który pierwszy obalił komunizm - mając sojuszników daleko, a wrogów blisko, z 50-tysięczną armią wojsk sowieckich na swoim terytorium - i który dawał przykład innym państwom "bloku", w pewnym momencie znalazł się nawet poza czołówką przemian. Czesi śmiali się, że zrzucanie jarzma Moskwy Polakom zajęło 10 lat, Węgrom - 10 miesięcy, Niemcom z NRD - 10 tygodni, a im - 10 dni. Jednak stracony dystans udawało się odrobić, toteż w gabinetach wspólnot euroatlantyckich na Polskę czekają zawsze pierwsze krzesła.
Jest to głównie zasługa tych, którzy w czasie tego dziesięciolecia chcieli i umieli wykorzystać swoje "pięć minut" na rzecz Polski nowoczesnej, zamożnej i mądrze urządzonej - chociaż swoje "pięć minut", przeciągające się niekiedy w lata, mieli również ci, którym bardziej odpowiada Polska zaściankowa i ksenofobiczna, pogrążona w swarach, totalitarna lub nierządem stojąca, odwołująca się do czerwonej gwiazdy lub nadużywająca znaku krzyża. Efekt starcia tych dwóch odrębnych wizji jest taki, że po dziesięciu latach w granicach III RP mamy dwa lub może nawet trzy odrębne światy. Polskę wielkich miast i gospodarnych miasteczek, które chciały i wykorzystały swoją szansę, niekoniecznie nawet o nią zabiegając, oraz Polskę biednych wsi i fabrycznych osiedli wyrosłych wokół upadłych molochów wielkoprzemysłowych, które - też niekoniecznie z własnej winy - bardziej wegetują niż żyją. Czy to się komuś podoba, czy nie, mamy "Polskę Balcerowicza" (czyli światłych ludzi sukcesu) i populistyczną "Polskę Rydzyka". Między nimi dałoby się jeszcze wyodrębnić swoistą "Polskę Kuronia" (lub - jak kto woli - Ryszarda Bugaja) - prostą, lecz nie prostacką, uczciwą i otwartą, ale zmuszoną lub skłonną oczekiwać, by się nad nią z troską pochylano. Emeryt czytający "Trybunę" i emeryt słuchający Radia Maryja to też dwa różne światy, choć obaj dzielą ten sam chudy byt.
Przejrzyste przed laty podziały "my - oni" uległy zamazaniu, a nowa stratyfikacja społeczna - choćby według najprostszego kryterium: rozumu - prowadzi do zaskakujących konstatacji. Bo jeśli wziąć pod uwagę liczbę głosów wyborczych, przełożonych na mandaty w poszczególnych wolnych elekcjach III Rzeczypospolitej, dojdzie się do wniosku, że reguły demokracji najlepiej opanowała formacja polityczna wywodząca się z PZPR. Sukcesom SLD sprzyjały z pewnością wieloletnie doświadczenia wyniesione z komunistycznego modelu partyjnego centralizmu, który nakazywał rozstrzygać wewnętrzne spory w ciszy gabinetów i szanować omnipotencję partyjnego lidera. Ale i "Solidarność" zawdzięczała swą wiktorię w wyborach ?89 zwarciu szeregów wokół Lecha Wałęsy, który rządził związkiem w sposób cokolwiek patriarchalny. Kandydowanie Wałęsy w wyborach prezydenckich przyspieszyło rozpad zwycięskiego obozu, jednak odejście wodza do Belwederu pozostawiło trudną do wypełnienia pustkę. Ponowny sukces w ostatnich wyborach, pod szyldem AWS, stał się możliwy dzięki energii Mariana Krzaklewskiego, również wykazującego skłonności wodzowskie. Nie wiadomo też, jak radziłaby sobie Unia Wolności, cierpiąca na nadmiar wybitnych person, gdyby nie pogodził ich jako primus inter pares Leszek Balcerowicz, nie mający wiele czasu na wewnątrzpartyjne dyskursy. Wynika z tego, że w III RP - nieco podobnie jak przed wojną - lepiej sprawdzają się ci, którzy umieją grać w zespole, nie poprzestają na głoszeniu prawd, lecz potrafią je też forsować.
W każdym razie wszyscy, którzy próbowali dzielić styropian czy schedę po PZPR, nie rozumiejąc prawideł walki o władzę, stawali się gwiazdami jednego, najwyżej dwóch sezonów. Krócej niż historyczne "pięć minut" istniała Polska Unia Socjaldemokratyczna Tadeusza Fiszbacha, odżegnująca się od struktur i majątku "kierowniczej siły narodu". Nie przetrwała kolejnej próby wyborczej Unia Pracy Ryszarda Bugaja, któremu nie udał się alians byłych członków PZPR z byłymi opozycjonistami o poglądach lewicowych. PPS Jana Józefa Lipskiego po jego śmierci wyrodziła się w ultralewicową formację Piotra Ikonowicza, dla której SdRP Leszka Millera jest zbyt liberalna i prozachodnia. Mające niegdyś bardziej lub mniej znaczące pozycje w Sejmie: Polska Partia Przyjaciół Piwa, Porozumienie Centrum braci Kaczyńskich, KPN Leszka Moczulskiego, ROP Jana Olszewskiego, UPR Janusza Korwin-Mikkego, RTR Jana Parysa, a także takie wpływowe osoby, jak Antoni Macierewicz czy Mieczysław Wachowski, są dziś zakurzonymi reliktami dziesięciolecia, choć ważyły i dalej mogły ważyć na losach Rzeczypospolitej. Kilka razy historia decydowała zarówno o nich, jak i o biegu najważniejszych spraw dosłownie jednym głosem: gdy Sejm kontraktowy obierał Wojciecha Jaruzelskiego prezydentem, gdy przyjmowano bez dyskusji projekt lustracji Macierewicza i gdy Alojzy Pietrzyk obalał rząd Suchockiej - wtedy na wynikach głosowania zaważyła nieobecność Zbigniewa Dyki; zaprzeczając tezie Marksa o determinizmie historycznym, historia Polski zmieniła bieg z powodu unieruchomionego w toalecie ministra sprawiedliwości.
W sumie jednak polska klasa polityczna pomyślnie przeszła czas próby i nie wydaje się, by tacy demagodzy jak Tymiński, Bubel czy Lepper mogli w przyszłości doprowadzić do znaczących zawirowań przy urnach wyborczych. Dobrą ochronę przed nimi może stanowić wykrystalizowanie się sceny politycznej z dwoma ugrupowaniami silnymi (SLD i AWS) i parą partii średnich: UW i PSL, o wyraźnie zaznaczonym elektoracie. O ile jednak unia ma również wyraźne oblicze jako przewidywalna partia środka, o tyle PSL jest stronnictwem "obrotowym", które w walce o władzę i interesy swej klienteli będzie współdziałać z każdym - od skrajnej lewicy po ultraprawicę.
W rozmaity sposób wykorzystali szansę ponadprzeciętni ludzie stroniący od polityki, którzy też wzięli ważne sprawy kraju w swoje ręce. Takich jak Marek Kotański - szef Monaru, Jerzy Owsiak - dyrygent Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, Janina Ochojska - przewodnicząca Polskiej Akcji Humanitarnej czy Krzysztof Orszagh - założyciel Stowarzyszenia Przeciwko Zbrodni im. Jolanty Brzozowskiej, nikt nie wybierał ani nie mianował: wykreowali się sami, w obszarach swoistych "luk rynkowych" i zaniechań państwa, występujących w różnych sferach życia.
Dyrygenci
Leszek Balcerowicz. Najbardziej znienawidzony przez "lud" i najlepiej oceniany przez "elity" polityk III RP. W najważniejszych sprawach gospodarczych narzuca swoją wolę kolejnym premierom. Jego "plan" doprowadził do fundamentalnych, choć bolesnych zmian w polskiej gospodarce. Uważany często za jedynego polityka, który ma dalekosiężną wizję Polski. Jego stronę trzymały konsekwentnie dwie partie: UD i KLD. Logiczne więc było, że po ich fuzji na czele Unii Wolności nie mógł stanąć nikt inny. Ale w szeregach tej partii słychać dziś opinie, że lider uczynił z niej swoisty załącznik do teki ministra finansów.
Marian Krzaklewski. "Niekwestionowany lider polskiej prawicy", który po katastrofie tej formacji skonstruował zwycięską AWS, został szefem jej klubu parlamentarnego i utrzymał przywództwo NSZZ "Solidarność" - ciągle nie może zdobyć osobistej popularności. Jego styl działania, polegający na niepodejmowaniu lub odwlekaniu decyzji i grach zakulisowych, okazuje się zawodny. Uchodzi za najpoważniejszego prawicowego rywala Kwaśniewskiego w wyborach prezydenckich, ale dotychczasowe wyniki sondaży są dla niego fatalne.
Lech Wałęsa. Czas nie działa na korzyść legendarnego przywódcy "Solidarności" i jedynego polskiego laureata Pokojowej Nagrody Nobla. Choć twardo bronił gospodarki wolnorynkowej i dążył do integracji z Europą i NATO, jego prezydentura przejdzie do historii również jako pięć lat podchodów personalnych. Łatwo pozbywał się wiernych sprzymierzeńców, ufając nadmiernie takim ludziom jak Mieczysław Wachowski, balansował na granicy prawa, był nieprzewidywalny. I choć batalię o ponowny wybór przegrał nieznacznie (zabrakło mu 646 tys. głosów), dziś zaledwie co setny Polak chciałby znów na niego głosować.
Leszek Miller. Najzręczniejszy polityk lewicy, były aparatczyk PZPR, w SdRP przewodził początkowo nurtowi twardo- głowych, po czym został jej liderem, umiejętnie balansując między europejskością a wspieraniem Leppera. W wyborach w 1993 r. uzyskał czwartą w kraju liczbę głosów, choć był uwikłany w sprawę nielegalnej "pożyczki moskiewskiej". W rządach koalicji SLD-PSL był m.in. szefem URM oraz Ministerstwa Administracji i Spraw Wewnętrznych, z których - jak w czasach PRL - uczynił superresorty. Lubi męsko-damskie skojarzenia, które wprowadził do języka debat parlamentarnych.
Hanna Gronkiewicz-Waltz. Gdy została zgłoszona przez Lecha Wałęsę, za radą Lecha Falandysza, na stanowisko prezesa NBP, nie była nawet bankowcem, tylko szeregowym pracownikiem naukowym wydziału prawa. Dziś jest jednym z najbardziej cenionych prezesów banków centralnych w tej części Europy, twardo trzymającym w ryzach narodowy pieniądz. Amerykański "Globe Finance" trzykrotnie zaliczył ją do grona najlepszych prezesów banków centralnych na świecie, nie zważając na jej nieudany start w wyborach prezydenckich ani demonstracyjnie okazywaną religijność.
Józef Glemp. Z biskupiej "drugiej ligi" objął niespodziewanie sakrę prymasa Polski "z namaszczenia" kardynała Stefana Wyszyńskiego. Przeprowadził Kościół przez labirynt polskich przemian. Mimo fundamentalistycznych przekonań i skłonności do klerykalizacji życia społecznego, w decydującym momencie opowiedział się za integracją Polski z Europą. Umiejętnie lawirując między zachowawczym i postępowym skrzydłem Kościoła, został po raz kolejny jego liderem w demokratycznych wyborach, na które sam przystał.
Jacek Kuroń. Legendarny lider antykomunistycznej opozycji od lat 60., kojarzony - jako minister pierwszego solidarnościowego rządu - z "kuroniówkami" i zupami, łagodzącymi społeczne dolegliwości "planu Balcerowicza", pozostał przez całe dziesięciolecie ulubionym polskim politykiem. Dżinsowy uniform i ludzkie słabostki zjednywały mu sympatię. Dowiódł, że uczciwość, szczerość i ideowość są w życiu politycznym wartościami bardziej cenionymi niż doraźna skuteczność, choć nie zawsze dają władzę.
Aleksander Kwaśniewski. Spełnił nadzieje wiązane z nim przez PZPR po "wyprowadzeniu sztandaru". Zdołał doprowadzić SdRP do zwycięstwa w wyborach parlamentarnych w 1993 r. Dwa lata później został prezydentem, w czym nie zaszkodziły mu kłamstwa wyborcze. W polityce międzynarodowej kontynuuje linię Wałęsy, w sprawy wewnętrzne miesza się głównie wtedy, gdy zagrożone są interesy dawnej nomenklatury. Choć otacza się byłymi funkcjonariuszami PZPR i agentami służb specjalnych jest dobrze oceniany na świecie i przez ponad 70 proc. Polaków. Na razie trudno znaleźć kogoś, kto zdejmie z niego "teflonową powłokę".
Inni w swoje ręce brali pieniądze. Jedni zaczynali od fabryczki musztardy, założonej z marek uciułanych w Niemczech przy robotach budowlanych, inni od rozstawianych na chodnikach leżaków z przywożonym w bagażniku towarem. Byli też tacy, którzy zaciągali kredyty i tworzyli od razu duże firmy. Dawną omnipotencję władzy, także w dziedzinie gospodarczej, zastąpiła indywidualna przedsiębiorczość, która w największym stopniu zmieniła polski pejzaż. W ciągu dekady powstało ponad dwa miliony nowych organizacji, stowarzyszeń, inicjatyw i podmiotów gospodarczych, z których wiele - startując od zera - wyrosło na potęgi. Sporo osób z czołówki naszej "listy stu": Aleksander Gudzowaty - najbogatszy dziś Polak, Ryszard Kluska - szef Optimusa, Antoni Ptak - twórca największego targowiska w Europie, Ryszard Krauze z Prokomu, Krzysztof Sielicki z Computerlandu, Paweł Obrębski - właściciel TopCaru i Radia Kolor - weszło na dobre do biznesu dopiero w latach 90. Między innymi dzięki takim jak oni przekształcił się rynek pracy oraz - co równie istotne - płacy, a rozwarstwienie dochodów przestaje powoli szokować. Sto tysięcy ludzi znalazło zatrudnienie w reklamie i mediach, ćwierć miliona - w sektorze bankowo-finansowym, a dzięki boomowi samochodowemu utrzymuje się półtora miliona Polaków. Wolny rynek uderzył jednak w rolników, przywykłych przez lata "gospodarki planowej", że Polak zje wszystko, co się urodzi na polu i w chlewie. Pieszczona przez komunizm "wielkoprzemysłowa klasa robotnicza", która walnie przyczyniła się do obalenia tegoż komunizmu, okazała się w istocie "umarłą klasą" bez zdolnych prymusów. W rezultacie trudno było oczekiwać entuzjazmu dla idei liberalizmu od załóg zagrożonych zwolnieniami grupowymi i nie przyjmujących do wiadomości, że tego wymaga zmiana ustroju, bo nie po to "Lechu skakał przez płot". Na restrukturyzacji gospodarki połamało sobie zęby kilka kolejnych rządów. W efekcie najmniej wydajnym jej gałęziom, takim jak górnictwo i państwowym monopolistom w rodzaju PKP, do których co roku podatnicy dopłacają grube miliardy złotych, wiedzie się całkiem nieźle, a płace - zwłaszcza członków zarządów - nie pozostają w rozsądnej proporcji do wyników finansowych.
Jedni snują obawy przed "drapieżnym kapitałem", który "wykupuje Polskę", inni cieszą się, że swoje "pięć minut" chcą mieć także obcy inwestorzy, którzy zainwestowali w Polsce ponad 30 mld dolarów. Dzięki temu wielu Polakom czas biegnie szybciej - na giełdzie pracy najwyższe notowania osiągają posady w zagranicznych firmach. Dla ceniących wyżej poczucie bezpieczeństwa i dostrzegających niepewność zatrudnienia u prywatnego pracodawcy wzrasta wartość stabilnych etatów w administracji i sektorze publicznym, choć znaczna część sfery budżetowej - głównie oświata, służba zdrowia i kultura - cierpi na brak pieniędzy.
Z jednej strony, umiera oświata wiejska, a z drugiej - powstają prywatne szkoły wszystkich szczebli. Nowosądecka uczelnia zaczyna już zdobywać markę międzynarodową, a jej absolwenci są rozchwytywani na rynku pracy. Od kilku lat narasta szturm do szkół wyższych i traktowanie wykształcenia jak dobrej inwestycji. Jest to bardzo korzystna tendencja, zważywszy, że po latach PRL odziedziczyliśmy najniższy w Europie (zaledwie 7 proc.) wskaźnik ludzi z wyższym wykształceniem, czego efekty widać na każdym kroku - zarówno w zachowaniach na co dzień, jak i w konsumpcji "dóbr kultury" od święta.
Samej kulturze, zagubionej między komercjalizacją a niedostatkami państwowego mecenatu, też nie wiedzie się najlepiej. Nobel dla Wisławy Szymborskiej i zagraniczne sukcesy - na miarę Oscarów - wielu artystów przeczą jednak tezie o upadku polskiej twórczości, a finansowanie produkcji filmowej (w tym kanonu polskiej literatury - "Pana Tadeusza") przez komercyjne telewizje dowodzi, że nie musi być sprzeczności między parnasem a biznesem.
Rząd Premierów
Powrót do gospodarki rynkowej oraz roli państwa zbliżonej do rozwiniętych gospodarczo krajów" był głównym celem pierwszego niekomunistycznego premiera Tadeusza Mazowieckiego. "Plan Balcerowicza", podjęcie samodzielnej polityki zagranicznej, reforma gminna - to główne osiągnięcia ekipy Mazowieckiego. Do historii przeszła też deklaracja, która do dziś budzi kontrowersje. "Przeszłość odkreślamy grubą linią. Odpowiadać będziemy jedynie za to, co uczyniliśmy, by wydobyć Polskę z obecnego stanu załamania" - mówił Mazowiecki, dając początek polityce "grubej kreski".
"Rozbudzenie indywidualnych ambicji i narodowych aspiracji, nadanie reformom nowej dynamiki" - uznał za najważniejsze Jan Krzysztof Bielecki. Prywatyzacja, umorzenie przez Klub Paryski połowy polskiego długu, uregulowanie stosunków z Rosją i rozpoczęcie wycofywania wojsk radzieckich - to największe osiągnięcia jego rządu. Porażką był społeczny odbiór rządu, na który spadło odium kosztów reform ? co kosztowało jego partię zejście ze sceny politycznej.
"Chciałbym, żeby powołanie przez wysoki Sejm proponowanego przeze mnie rządu oznaczało początek końca komunizmu w naszej Ojczyźnie" - zapowiedział Jan Olszewski, który przejdzie do historii jako szef rządu "dekomunizacji i lustracji" oraz gospodarczych zaniechań. Zanegował prywatyzację Bieleckiego i politykę ekonomiczną Balcerowicza próbując szukać "trzeciej drogi dla gospodarki". Największym sukcesem Jana Olszewskiego było rozpoczęcie rozmów o wejściu Polski do NATO.
"Rozumiem motywy protestujących, ale rząd nie będzie ustępować przed naciskiem strajków, gdyż każde takie ustępstwo jest krzywdzeniem tych, którzy nie mogą zastrajkować o swoje" - oświadczyła miesiąc po objęciu teki premiera Hanna Suchocka. Jej rząd przyspieszył prywatyzację, uruchomił program pilotażowy dla kilkudziesięciu miast. Największym wrogiem gabinetu Suchockiej okazała się tworząca go centroprawicowa koalicja. Na wniosek Alojzego Pietrzyka z koalicyjnej "Solidarności" rząd również koalicyjnymi głosami został odwołany.
Waldemar Pawlak pierwszy premier koalicji SLD-PSL. W ciągu pół roku odwołał 27 wojewodów, wymienił władze w firmach państwowych i quasi-państwowych. Walczył z decentralizacją państwa, wstrzymał program pilotażowy. Sukcesem jego gabinetu była redukcja długu wobec banków skupionych w Klubie Londyńskim, spadek bezrobocia, wzrost PKB. Zasłynął tym, że mówił mało, używając oryginalnych rolniczych odniesień: "Kura najpierw jajo znosi, a później gdacze. Opozycja tylko gdacze".
Pierwszy od 1989 r. postkomunistyczny premier Józef Oleksy, partyjny liberał, inteligentny, miał wszelkie szanse na sukces. Za jego rocznej kadencji w parze z wysokimi wskaźnikami ekonomicznymi szedł społeczny optymizm. Jego polityczna kariera została podcięta z dnia na dzień. Sejmowe oskarżenie premiera (przez Andrzeja Milczanowskiego, szefa MSW) o kontakty z obcym wywiadem zatrzęsło polskim życiem politycznym. Nie rozwikłana do dziś sprawa agenta Olina pogrążyła Oleksego w oczach opinii publicznej i jego partyjnych współtowarzyszy.
Deską ratunku dla osłabionej przez "sprawę Oleksego" koalicji SLD-PSL miał być Włodzimierz Cimoszewicz. Przez półtora roku unosiły go "na fali" rosnące wskaźniki gospodarcze, spadające bezrobocie i sukcesy w polityce zagranicznej. Raziły wprawdzie podejrzenia o budowanie państwa "kolesiów", ale dopiero powódź stulecia przerwała łagodną żeglugę. "Trzeba być przezornym i się ubezpieczać" - stwierdził pytany o pomoc dla powodzian i tym jednym zdaniem podtopił popularność swoją i całej formacji.
"Szliśmy po władzę, żeby oddać ją ludziom" - powiedział podczas swego exposé premier Jerzy Buzek, szef rządu zwycięskiej koalicji AWS-UW. Nadrabiał zaniechania poprzedniej koalicji, uruchamiając cztery wielkie reformy. Gorzej było ze spełnieniem zapowiedzi o "rządzie spójnym, sprawnym, skutecznym". Od początku działania gabinetu premier odgrywa rolę negocjatora - godzącego racje niemożliwe do pogodzenia i zabiega o wrażenie, że największym jego problemem są jego podwładni.
Z krajów postkomunistycznych tylko Estonia przeprowadziła totalną odnowę swej armii, "importując" z USA generała estońskiego pochodzenia. Wojsko polskie odnawiać musiała stara gwardia Jaruzelskiego, kształcona na radzieckich uczelniach, która jednak dość łatwo przystosowała się do nowych wymagań, zastępując legitymacje partyjne modlitewnikami. Największą trudność w dopasowaniu do NATO sprawia oficerom nie partyjna przeszłość, lecz nieznajomość języków. Naszej armii daleko jednak do standardów atlantyckich: jest zbyt liczna (230 tys.), źle wyszkolona i nieumiejętnie dowodzona, słabo uzbrojona, a jak ostatnio dowiodła NIK - również chora i brudna.
Problematyczna stała się też "odnowa" służb specjalnych. Mimo weryfikacji, przez którą nie przeszła ponad połowa funkcjonariuszy byłej SB, pozostali zajęli ważne stanowiska w nowym Urzędzie Ochrony Państwa, opanowując zwłaszcza wywiad i kontrwywiad. Wprawdzie operacja Samum uwiarygodniła te służby w oczach Zachodu, ale ich częstym zajęciem pozostają działania pozaprawne, które minister Janusz Pałubicki porównał do płoszenia ryb wędkarzom. Mimo zapewnień kolejnych rządów o potrzebie odpolitycznienia wojska i specsłużb, wielokrotnie używano ich jako kart w politycznej grze. Skandalem był obiad w Drawsku, kiedy generalicja w obecności prezydenta Lecha Wałęsy opowiedziała się przeciw ministrowi obrony, a także "afera teczkowa" z czerwca 1992 r., kiedy minister spraw wewnętrznych Antoni Macierewicz przedstawił listę 64 osób zajmujących najwyższe urzędy w państwie, których akta znajdowały się w archiwach MSW. "Gry teczkowe" byłej bezpieki trwają do dziś i trudno przewidzieć, czy proces lustracyjny położy im kres.
Miarą wolności dla jednych stał się paszport w szufladzie, dla innych - zalegalizowanie pornografii, także politycznej, jeszcze dla innych - możliwość nieskrępowanego głoszenia wszelkich poglądów czy kupna broni na bazarze. Korzystaniu z pełni praw i wolności często towarzyszyło ich nadużywanie i łamanie, co stało się codziennym zajęciem wielu Polaków. W parze z poczuciem bezpieczeństwa zewnętrznego uzyskanego dzięki traktatom z sąsiadami i wstąpieniu do NATO idzie brak poczucia bezpieczeństwa domowego: wzrost przestępczości i nowe jej formy, gangsterskie porachunki mafii, korupcja i rosnący strach przed wyjściem na ulice, który odczuwa już 40 proc. Polaków. Świadczy to o tym, że swoje "pięć minut" przeżywa także świat bandytów. Organy państwa odpowiedzialne za ochronę prawa, bezpieczeństwa i porządku często są bezsilne, a policja okazuje się mało skuteczna i podatna na korupcję. Hasło: "Obywatelu, broń się sam", prowadzące do przekroczenia granic obrony koniecznej i samosądów, stało się karykaturą inicjatywy społecznej.
Obawa przed zagrożeniem przestępczością, utratą pracy i biedną starością są dziś największymi - i realnymi - lękami Polaków. Zastąpiły one starszy o dekadę ogólny lęk przed nieznanym. Bilans strat i zysków, wykorzystanych szans i zaprzepaszczeń nie jest łatwy do zestawienia. Jedni skłonni są dostrzegać same sukcesy, inni widzą tylko nieustanne pasmo klęsk. Biorąc jednak pod uwagę punkt startu przed dziesięciu laty: katastrofę gospodarczą, wiedzę, świadomość i nawyki społeczeństwa oraz warunki otoczenia, dojść trzeba do wniosku, że udało się odnieść większy sukces, niż nam wróżono. Nie z fusów, ale z zimnych prognoz opartych na bezlitosnych faktach. Nie wolno zapominać, że w 1989 r. bliżej nam było do Rumunii czy Bułgarii niż do Niemiec czy nawet Irlandii, do których dziś lubimy się odnosić. Ale świat przez te dziesięć lat również nie stał w miejscu. Wszedł w erę społeczeństwa informatycznego, gdzie kapitałem nie jest ziemia, fabryki czy nawet banki, ale ludzkie mózgi. Erę globalizacji i szukania nowej tożsamości w ponadnarodowych strukturach. Erę, którą jedni nazywają "nowym początkiem", a inni "końcem historii". Najbliższe lata wykażą, czy jako kraj, naród i ludzie wykorzystaliśmy dany nam czas, by odpowiedzieć na jej wyzwania.
Wielka szansa, jaka otwarła się wtedy przed Polską, nie do końca i nie przez wszystkich została wygrana. Prawie trzecia część Polaków w znikomy sposób skorzystała z przemian, nadal wegetuje w popegeerowskich barakach, umierających miasteczkach, biednych dzielnicach. Niektórzy w pierwszym okresie byli wręcz skazani na porażkę. Czy jednak oznacza to klęskę przemian? Owszem, dziś obok ludzi bogatych, zamożnych i choćby znośnie sytuowanych są też ubodzy i biedni, lecz przed dziesięciu laty niemal wszyscy byli - nawet według ówczesnych kryteriów - ubodzy. To dlatego społeczeństwo szukało szansy na normalność i dlatego do końca odrzuciło w 1989 r. zbutwiały system władzy. Dziesięć lat temu Polacy zdobyli szansę na normalność, którą utracili w 1939 r., po dwudziestu latach posiadania własnego państwa.
Inaczej rozumieli tę szansę politycy, inaczej ich wyborcy. Inaczej ludzie przedsiębiorczy, inaczej ci, którym "państwo dawało". Dawny, przejrzysty antagonizm "władza - naród", do którego przywykły dwa pokolenia żyjące w PRL, zastąpiony został mozaiką nowych konfliktów i sprzeczności: między wolnością osobistą a interesem zbiorowym, ideologią a gospodarką, polityką a prawem, etyką a skutecznością, wreszcie - między już pełnymi półkami a zapełniającym się dopiero portfelem. Udziałem wielu ludzi - zagubionych w labiryncie nowych zjawisk lub oczekujących manny z nieba - zamiast satysfakcji stało się rozczarowanie i poczucie krzywdy. Troska o ich los oraz obawa przed polityczną szarlatanerią oferującą Niderlandy, której długi korowód rozpoczął Stan Tymiński, powodowały zwalnianie tempa dochodzenia do normalności, a nawet zawracanie z obranej drogi. W rezultacie kraj, który pierwszy obalił komunizm - mając sojuszników daleko, a wrogów blisko, z 50-tysięczną armią wojsk sowieckich na swoim terytorium - i który dawał przykład innym państwom "bloku", w pewnym momencie znalazł się nawet poza czołówką przemian. Czesi śmiali się, że zrzucanie jarzma Moskwy Polakom zajęło 10 lat, Węgrom - 10 miesięcy, Niemcom z NRD - 10 tygodni, a im - 10 dni. Jednak stracony dystans udawało się odrobić, toteż w gabinetach wspólnot euroatlantyckich na Polskę czekają zawsze pierwsze krzesła.
Jest to głównie zasługa tych, którzy w czasie tego dziesięciolecia chcieli i umieli wykorzystać swoje "pięć minut" na rzecz Polski nowoczesnej, zamożnej i mądrze urządzonej - chociaż swoje "pięć minut", przeciągające się niekiedy w lata, mieli również ci, którym bardziej odpowiada Polska zaściankowa i ksenofobiczna, pogrążona w swarach, totalitarna lub nierządem stojąca, odwołująca się do czerwonej gwiazdy lub nadużywająca znaku krzyża. Efekt starcia tych dwóch odrębnych wizji jest taki, że po dziesięciu latach w granicach III RP mamy dwa lub może nawet trzy odrębne światy. Polskę wielkich miast i gospodarnych miasteczek, które chciały i wykorzystały swoją szansę, niekoniecznie nawet o nią zabiegając, oraz Polskę biednych wsi i fabrycznych osiedli wyrosłych wokół upadłych molochów wielkoprzemysłowych, które - też niekoniecznie z własnej winy - bardziej wegetują niż żyją. Czy to się komuś podoba, czy nie, mamy "Polskę Balcerowicza" (czyli światłych ludzi sukcesu) i populistyczną "Polskę Rydzyka". Między nimi dałoby się jeszcze wyodrębnić swoistą "Polskę Kuronia" (lub - jak kto woli - Ryszarda Bugaja) - prostą, lecz nie prostacką, uczciwą i otwartą, ale zmuszoną lub skłonną oczekiwać, by się nad nią z troską pochylano. Emeryt czytający "Trybunę" i emeryt słuchający Radia Maryja to też dwa różne światy, choć obaj dzielą ten sam chudy byt.
Przejrzyste przed laty podziały "my - oni" uległy zamazaniu, a nowa stratyfikacja społeczna - choćby według najprostszego kryterium: rozumu - prowadzi do zaskakujących konstatacji. Bo jeśli wziąć pod uwagę liczbę głosów wyborczych, przełożonych na mandaty w poszczególnych wolnych elekcjach III Rzeczypospolitej, dojdzie się do wniosku, że reguły demokracji najlepiej opanowała formacja polityczna wywodząca się z PZPR. Sukcesom SLD sprzyjały z pewnością wieloletnie doświadczenia wyniesione z komunistycznego modelu partyjnego centralizmu, który nakazywał rozstrzygać wewnętrzne spory w ciszy gabinetów i szanować omnipotencję partyjnego lidera. Ale i "Solidarność" zawdzięczała swą wiktorię w wyborach ?89 zwarciu szeregów wokół Lecha Wałęsy, który rządził związkiem w sposób cokolwiek patriarchalny. Kandydowanie Wałęsy w wyborach prezydenckich przyspieszyło rozpad zwycięskiego obozu, jednak odejście wodza do Belwederu pozostawiło trudną do wypełnienia pustkę. Ponowny sukces w ostatnich wyborach, pod szyldem AWS, stał się możliwy dzięki energii Mariana Krzaklewskiego, również wykazującego skłonności wodzowskie. Nie wiadomo też, jak radziłaby sobie Unia Wolności, cierpiąca na nadmiar wybitnych person, gdyby nie pogodził ich jako primus inter pares Leszek Balcerowicz, nie mający wiele czasu na wewnątrzpartyjne dyskursy. Wynika z tego, że w III RP - nieco podobnie jak przed wojną - lepiej sprawdzają się ci, którzy umieją grać w zespole, nie poprzestają na głoszeniu prawd, lecz potrafią je też forsować.
W każdym razie wszyscy, którzy próbowali dzielić styropian czy schedę po PZPR, nie rozumiejąc prawideł walki o władzę, stawali się gwiazdami jednego, najwyżej dwóch sezonów. Krócej niż historyczne "pięć minut" istniała Polska Unia Socjaldemokratyczna Tadeusza Fiszbacha, odżegnująca się od struktur i majątku "kierowniczej siły narodu". Nie przetrwała kolejnej próby wyborczej Unia Pracy Ryszarda Bugaja, któremu nie udał się alians byłych członków PZPR z byłymi opozycjonistami o poglądach lewicowych. PPS Jana Józefa Lipskiego po jego śmierci wyrodziła się w ultralewicową formację Piotra Ikonowicza, dla której SdRP Leszka Millera jest zbyt liberalna i prozachodnia. Mające niegdyś bardziej lub mniej znaczące pozycje w Sejmie: Polska Partia Przyjaciół Piwa, Porozumienie Centrum braci Kaczyńskich, KPN Leszka Moczulskiego, ROP Jana Olszewskiego, UPR Janusza Korwin-Mikkego, RTR Jana Parysa, a także takie wpływowe osoby, jak Antoni Macierewicz czy Mieczysław Wachowski, są dziś zakurzonymi reliktami dziesięciolecia, choć ważyły i dalej mogły ważyć na losach Rzeczypospolitej. Kilka razy historia decydowała zarówno o nich, jak i o biegu najważniejszych spraw dosłownie jednym głosem: gdy Sejm kontraktowy obierał Wojciecha Jaruzelskiego prezydentem, gdy przyjmowano bez dyskusji projekt lustracji Macierewicza i gdy Alojzy Pietrzyk obalał rząd Suchockiej - wtedy na wynikach głosowania zaważyła nieobecność Zbigniewa Dyki; zaprzeczając tezie Marksa o determinizmie historycznym, historia Polski zmieniła bieg z powodu unieruchomionego w toalecie ministra sprawiedliwości.
W sumie jednak polska klasa polityczna pomyślnie przeszła czas próby i nie wydaje się, by tacy demagodzy jak Tymiński, Bubel czy Lepper mogli w przyszłości doprowadzić do znaczących zawirowań przy urnach wyborczych. Dobrą ochronę przed nimi może stanowić wykrystalizowanie się sceny politycznej z dwoma ugrupowaniami silnymi (SLD i AWS) i parą partii średnich: UW i PSL, o wyraźnie zaznaczonym elektoracie. O ile jednak unia ma również wyraźne oblicze jako przewidywalna partia środka, o tyle PSL jest stronnictwem "obrotowym", które w walce o władzę i interesy swej klienteli będzie współdziałać z każdym - od skrajnej lewicy po ultraprawicę.
W rozmaity sposób wykorzystali szansę ponadprzeciętni ludzie stroniący od polityki, którzy też wzięli ważne sprawy kraju w swoje ręce. Takich jak Marek Kotański - szef Monaru, Jerzy Owsiak - dyrygent Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, Janina Ochojska - przewodnicząca Polskiej Akcji Humanitarnej czy Krzysztof Orszagh - założyciel Stowarzyszenia Przeciwko Zbrodni im. Jolanty Brzozowskiej, nikt nie wybierał ani nie mianował: wykreowali się sami, w obszarach swoistych "luk rynkowych" i zaniechań państwa, występujących w różnych sferach życia.
Dyrygenci
Leszek Balcerowicz. Najbardziej znienawidzony przez "lud" i najlepiej oceniany przez "elity" polityk III RP. W najważniejszych sprawach gospodarczych narzuca swoją wolę kolejnym premierom. Jego "plan" doprowadził do fundamentalnych, choć bolesnych zmian w polskiej gospodarce. Uważany często za jedynego polityka, który ma dalekosiężną wizję Polski. Jego stronę trzymały konsekwentnie dwie partie: UD i KLD. Logiczne więc było, że po ich fuzji na czele Unii Wolności nie mógł stanąć nikt inny. Ale w szeregach tej partii słychać dziś opinie, że lider uczynił z niej swoisty załącznik do teki ministra finansów.
Marian Krzaklewski. "Niekwestionowany lider polskiej prawicy", który po katastrofie tej formacji skonstruował zwycięską AWS, został szefem jej klubu parlamentarnego i utrzymał przywództwo NSZZ "Solidarność" - ciągle nie może zdobyć osobistej popularności. Jego styl działania, polegający na niepodejmowaniu lub odwlekaniu decyzji i grach zakulisowych, okazuje się zawodny. Uchodzi za najpoważniejszego prawicowego rywala Kwaśniewskiego w wyborach prezydenckich, ale dotychczasowe wyniki sondaży są dla niego fatalne.
Lech Wałęsa. Czas nie działa na korzyść legendarnego przywódcy "Solidarności" i jedynego polskiego laureata Pokojowej Nagrody Nobla. Choć twardo bronił gospodarki wolnorynkowej i dążył do integracji z Europą i NATO, jego prezydentura przejdzie do historii również jako pięć lat podchodów personalnych. Łatwo pozbywał się wiernych sprzymierzeńców, ufając nadmiernie takim ludziom jak Mieczysław Wachowski, balansował na granicy prawa, był nieprzewidywalny. I choć batalię o ponowny wybór przegrał nieznacznie (zabrakło mu 646 tys. głosów), dziś zaledwie co setny Polak chciałby znów na niego głosować.
Leszek Miller. Najzręczniejszy polityk lewicy, były aparatczyk PZPR, w SdRP przewodził początkowo nurtowi twardo- głowych, po czym został jej liderem, umiejętnie balansując między europejskością a wspieraniem Leppera. W wyborach w 1993 r. uzyskał czwartą w kraju liczbę głosów, choć był uwikłany w sprawę nielegalnej "pożyczki moskiewskiej". W rządach koalicji SLD-PSL był m.in. szefem URM oraz Ministerstwa Administracji i Spraw Wewnętrznych, z których - jak w czasach PRL - uczynił superresorty. Lubi męsko-damskie skojarzenia, które wprowadził do języka debat parlamentarnych.
Hanna Gronkiewicz-Waltz. Gdy została zgłoszona przez Lecha Wałęsę, za radą Lecha Falandysza, na stanowisko prezesa NBP, nie była nawet bankowcem, tylko szeregowym pracownikiem naukowym wydziału prawa. Dziś jest jednym z najbardziej cenionych prezesów banków centralnych w tej części Europy, twardo trzymającym w ryzach narodowy pieniądz. Amerykański "Globe Finance" trzykrotnie zaliczył ją do grona najlepszych prezesów banków centralnych na świecie, nie zważając na jej nieudany start w wyborach prezydenckich ani demonstracyjnie okazywaną religijność.
Józef Glemp. Z biskupiej "drugiej ligi" objął niespodziewanie sakrę prymasa Polski "z namaszczenia" kardynała Stefana Wyszyńskiego. Przeprowadził Kościół przez labirynt polskich przemian. Mimo fundamentalistycznych przekonań i skłonności do klerykalizacji życia społecznego, w decydującym momencie opowiedział się za integracją Polski z Europą. Umiejętnie lawirując między zachowawczym i postępowym skrzydłem Kościoła, został po raz kolejny jego liderem w demokratycznych wyborach, na które sam przystał.
Jacek Kuroń. Legendarny lider antykomunistycznej opozycji od lat 60., kojarzony - jako minister pierwszego solidarnościowego rządu - z "kuroniówkami" i zupami, łagodzącymi społeczne dolegliwości "planu Balcerowicza", pozostał przez całe dziesięciolecie ulubionym polskim politykiem. Dżinsowy uniform i ludzkie słabostki zjednywały mu sympatię. Dowiódł, że uczciwość, szczerość i ideowość są w życiu politycznym wartościami bardziej cenionymi niż doraźna skuteczność, choć nie zawsze dają władzę.
Aleksander Kwaśniewski. Spełnił nadzieje wiązane z nim przez PZPR po "wyprowadzeniu sztandaru". Zdołał doprowadzić SdRP do zwycięstwa w wyborach parlamentarnych w 1993 r. Dwa lata później został prezydentem, w czym nie zaszkodziły mu kłamstwa wyborcze. W polityce międzynarodowej kontynuuje linię Wałęsy, w sprawy wewnętrzne miesza się głównie wtedy, gdy zagrożone są interesy dawnej nomenklatury. Choć otacza się byłymi funkcjonariuszami PZPR i agentami służb specjalnych jest dobrze oceniany na świecie i przez ponad 70 proc. Polaków. Na razie trudno znaleźć kogoś, kto zdejmie z niego "teflonową powłokę".
Inni w swoje ręce brali pieniądze. Jedni zaczynali od fabryczki musztardy, założonej z marek uciułanych w Niemczech przy robotach budowlanych, inni od rozstawianych na chodnikach leżaków z przywożonym w bagażniku towarem. Byli też tacy, którzy zaciągali kredyty i tworzyli od razu duże firmy. Dawną omnipotencję władzy, także w dziedzinie gospodarczej, zastąpiła indywidualna przedsiębiorczość, która w największym stopniu zmieniła polski pejzaż. W ciągu dekady powstało ponad dwa miliony nowych organizacji, stowarzyszeń, inicjatyw i podmiotów gospodarczych, z których wiele - startując od zera - wyrosło na potęgi. Sporo osób z czołówki naszej "listy stu": Aleksander Gudzowaty - najbogatszy dziś Polak, Ryszard Kluska - szef Optimusa, Antoni Ptak - twórca największego targowiska w Europie, Ryszard Krauze z Prokomu, Krzysztof Sielicki z Computerlandu, Paweł Obrębski - właściciel TopCaru i Radia Kolor - weszło na dobre do biznesu dopiero w latach 90. Między innymi dzięki takim jak oni przekształcił się rynek pracy oraz - co równie istotne - płacy, a rozwarstwienie dochodów przestaje powoli szokować. Sto tysięcy ludzi znalazło zatrudnienie w reklamie i mediach, ćwierć miliona - w sektorze bankowo-finansowym, a dzięki boomowi samochodowemu utrzymuje się półtora miliona Polaków. Wolny rynek uderzył jednak w rolników, przywykłych przez lata "gospodarki planowej", że Polak zje wszystko, co się urodzi na polu i w chlewie. Pieszczona przez komunizm "wielkoprzemysłowa klasa robotnicza", która walnie przyczyniła się do obalenia tegoż komunizmu, okazała się w istocie "umarłą klasą" bez zdolnych prymusów. W rezultacie trudno było oczekiwać entuzjazmu dla idei liberalizmu od załóg zagrożonych zwolnieniami grupowymi i nie przyjmujących do wiadomości, że tego wymaga zmiana ustroju, bo nie po to "Lechu skakał przez płot". Na restrukturyzacji gospodarki połamało sobie zęby kilka kolejnych rządów. W efekcie najmniej wydajnym jej gałęziom, takim jak górnictwo i państwowym monopolistom w rodzaju PKP, do których co roku podatnicy dopłacają grube miliardy złotych, wiedzie się całkiem nieźle, a płace - zwłaszcza członków zarządów - nie pozostają w rozsądnej proporcji do wyników finansowych.
Jedni snują obawy przed "drapieżnym kapitałem", który "wykupuje Polskę", inni cieszą się, że swoje "pięć minut" chcą mieć także obcy inwestorzy, którzy zainwestowali w Polsce ponad 30 mld dolarów. Dzięki temu wielu Polakom czas biegnie szybciej - na giełdzie pracy najwyższe notowania osiągają posady w zagranicznych firmach. Dla ceniących wyżej poczucie bezpieczeństwa i dostrzegających niepewność zatrudnienia u prywatnego pracodawcy wzrasta wartość stabilnych etatów w administracji i sektorze publicznym, choć znaczna część sfery budżetowej - głównie oświata, służba zdrowia i kultura - cierpi na brak pieniędzy.
Z jednej strony, umiera oświata wiejska, a z drugiej - powstają prywatne szkoły wszystkich szczebli. Nowosądecka uczelnia zaczyna już zdobywać markę międzynarodową, a jej absolwenci są rozchwytywani na rynku pracy. Od kilku lat narasta szturm do szkół wyższych i traktowanie wykształcenia jak dobrej inwestycji. Jest to bardzo korzystna tendencja, zważywszy, że po latach PRL odziedziczyliśmy najniższy w Europie (zaledwie 7 proc.) wskaźnik ludzi z wyższym wykształceniem, czego efekty widać na każdym kroku - zarówno w zachowaniach na co dzień, jak i w konsumpcji "dóbr kultury" od święta.
Samej kulturze, zagubionej między komercjalizacją a niedostatkami państwowego mecenatu, też nie wiedzie się najlepiej. Nobel dla Wisławy Szymborskiej i zagraniczne sukcesy - na miarę Oscarów - wielu artystów przeczą jednak tezie o upadku polskiej twórczości, a finansowanie produkcji filmowej (w tym kanonu polskiej literatury - "Pana Tadeusza") przez komercyjne telewizje dowodzi, że nie musi być sprzeczności między parnasem a biznesem.
Rząd Premierów
Powrót do gospodarki rynkowej oraz roli państwa zbliżonej do rozwiniętych gospodarczo krajów" był głównym celem pierwszego niekomunistycznego premiera Tadeusza Mazowieckiego. "Plan Balcerowicza", podjęcie samodzielnej polityki zagranicznej, reforma gminna - to główne osiągnięcia ekipy Mazowieckiego. Do historii przeszła też deklaracja, która do dziś budzi kontrowersje. "Przeszłość odkreślamy grubą linią. Odpowiadać będziemy jedynie za to, co uczyniliśmy, by wydobyć Polskę z obecnego stanu załamania" - mówił Mazowiecki, dając początek polityce "grubej kreski".
"Rozbudzenie indywidualnych ambicji i narodowych aspiracji, nadanie reformom nowej dynamiki" - uznał za najważniejsze Jan Krzysztof Bielecki. Prywatyzacja, umorzenie przez Klub Paryski połowy polskiego długu, uregulowanie stosunków z Rosją i rozpoczęcie wycofywania wojsk radzieckich - to największe osiągnięcia jego rządu. Porażką był społeczny odbiór rządu, na który spadło odium kosztów reform ? co kosztowało jego partię zejście ze sceny politycznej.
"Chciałbym, żeby powołanie przez wysoki Sejm proponowanego przeze mnie rządu oznaczało początek końca komunizmu w naszej Ojczyźnie" - zapowiedział Jan Olszewski, który przejdzie do historii jako szef rządu "dekomunizacji i lustracji" oraz gospodarczych zaniechań. Zanegował prywatyzację Bieleckiego i politykę ekonomiczną Balcerowicza próbując szukać "trzeciej drogi dla gospodarki". Największym sukcesem Jana Olszewskiego było rozpoczęcie rozmów o wejściu Polski do NATO.
"Rozumiem motywy protestujących, ale rząd nie będzie ustępować przed naciskiem strajków, gdyż każde takie ustępstwo jest krzywdzeniem tych, którzy nie mogą zastrajkować o swoje" - oświadczyła miesiąc po objęciu teki premiera Hanna Suchocka. Jej rząd przyspieszył prywatyzację, uruchomił program pilotażowy dla kilkudziesięciu miast. Największym wrogiem gabinetu Suchockiej okazała się tworząca go centroprawicowa koalicja. Na wniosek Alojzego Pietrzyka z koalicyjnej "Solidarności" rząd również koalicyjnymi głosami został odwołany.
Waldemar Pawlak pierwszy premier koalicji SLD-PSL. W ciągu pół roku odwołał 27 wojewodów, wymienił władze w firmach państwowych i quasi-państwowych. Walczył z decentralizacją państwa, wstrzymał program pilotażowy. Sukcesem jego gabinetu była redukcja długu wobec banków skupionych w Klubie Londyńskim, spadek bezrobocia, wzrost PKB. Zasłynął tym, że mówił mało, używając oryginalnych rolniczych odniesień: "Kura najpierw jajo znosi, a później gdacze. Opozycja tylko gdacze".
Pierwszy od 1989 r. postkomunistyczny premier Józef Oleksy, partyjny liberał, inteligentny, miał wszelkie szanse na sukces. Za jego rocznej kadencji w parze z wysokimi wskaźnikami ekonomicznymi szedł społeczny optymizm. Jego polityczna kariera została podcięta z dnia na dzień. Sejmowe oskarżenie premiera (przez Andrzeja Milczanowskiego, szefa MSW) o kontakty z obcym wywiadem zatrzęsło polskim życiem politycznym. Nie rozwikłana do dziś sprawa agenta Olina pogrążyła Oleksego w oczach opinii publicznej i jego partyjnych współtowarzyszy.
Deską ratunku dla osłabionej przez "sprawę Oleksego" koalicji SLD-PSL miał być Włodzimierz Cimoszewicz. Przez półtora roku unosiły go "na fali" rosnące wskaźniki gospodarcze, spadające bezrobocie i sukcesy w polityce zagranicznej. Raziły wprawdzie podejrzenia o budowanie państwa "kolesiów", ale dopiero powódź stulecia przerwała łagodną żeglugę. "Trzeba być przezornym i się ubezpieczać" - stwierdził pytany o pomoc dla powodzian i tym jednym zdaniem podtopił popularność swoją i całej formacji.
"Szliśmy po władzę, żeby oddać ją ludziom" - powiedział podczas swego exposé premier Jerzy Buzek, szef rządu zwycięskiej koalicji AWS-UW. Nadrabiał zaniechania poprzedniej koalicji, uruchamiając cztery wielkie reformy. Gorzej było ze spełnieniem zapowiedzi o "rządzie spójnym, sprawnym, skutecznym". Od początku działania gabinetu premier odgrywa rolę negocjatora - godzącego racje niemożliwe do pogodzenia i zabiega o wrażenie, że największym jego problemem są jego podwładni.
Z krajów postkomunistycznych tylko Estonia przeprowadziła totalną odnowę swej armii, "importując" z USA generała estońskiego pochodzenia. Wojsko polskie odnawiać musiała stara gwardia Jaruzelskiego, kształcona na radzieckich uczelniach, która jednak dość łatwo przystosowała się do nowych wymagań, zastępując legitymacje partyjne modlitewnikami. Największą trudność w dopasowaniu do NATO sprawia oficerom nie partyjna przeszłość, lecz nieznajomość języków. Naszej armii daleko jednak do standardów atlantyckich: jest zbyt liczna (230 tys.), źle wyszkolona i nieumiejętnie dowodzona, słabo uzbrojona, a jak ostatnio dowiodła NIK - również chora i brudna.
Problematyczna stała się też "odnowa" służb specjalnych. Mimo weryfikacji, przez którą nie przeszła ponad połowa funkcjonariuszy byłej SB, pozostali zajęli ważne stanowiska w nowym Urzędzie Ochrony Państwa, opanowując zwłaszcza wywiad i kontrwywiad. Wprawdzie operacja Samum uwiarygodniła te służby w oczach Zachodu, ale ich częstym zajęciem pozostają działania pozaprawne, które minister Janusz Pałubicki porównał do płoszenia ryb wędkarzom. Mimo zapewnień kolejnych rządów o potrzebie odpolitycznienia wojska i specsłużb, wielokrotnie używano ich jako kart w politycznej grze. Skandalem był obiad w Drawsku, kiedy generalicja w obecności prezydenta Lecha Wałęsy opowiedziała się przeciw ministrowi obrony, a także "afera teczkowa" z czerwca 1992 r., kiedy minister spraw wewnętrznych Antoni Macierewicz przedstawił listę 64 osób zajmujących najwyższe urzędy w państwie, których akta znajdowały się w archiwach MSW. "Gry teczkowe" byłej bezpieki trwają do dziś i trudno przewidzieć, czy proces lustracyjny położy im kres.
Miarą wolności dla jednych stał się paszport w szufladzie, dla innych - zalegalizowanie pornografii, także politycznej, jeszcze dla innych - możliwość nieskrępowanego głoszenia wszelkich poglądów czy kupna broni na bazarze. Korzystaniu z pełni praw i wolności często towarzyszyło ich nadużywanie i łamanie, co stało się codziennym zajęciem wielu Polaków. W parze z poczuciem bezpieczeństwa zewnętrznego uzyskanego dzięki traktatom z sąsiadami i wstąpieniu do NATO idzie brak poczucia bezpieczeństwa domowego: wzrost przestępczości i nowe jej formy, gangsterskie porachunki mafii, korupcja i rosnący strach przed wyjściem na ulice, który odczuwa już 40 proc. Polaków. Świadczy to o tym, że swoje "pięć minut" przeżywa także świat bandytów. Organy państwa odpowiedzialne za ochronę prawa, bezpieczeństwa i porządku często są bezsilne, a policja okazuje się mało skuteczna i podatna na korupcję. Hasło: "Obywatelu, broń się sam", prowadzące do przekroczenia granic obrony koniecznej i samosądów, stało się karykaturą inicjatywy społecznej.
Obawa przed zagrożeniem przestępczością, utratą pracy i biedną starością są dziś największymi - i realnymi - lękami Polaków. Zastąpiły one starszy o dekadę ogólny lęk przed nieznanym. Bilans strat i zysków, wykorzystanych szans i zaprzepaszczeń nie jest łatwy do zestawienia. Jedni skłonni są dostrzegać same sukcesy, inni widzą tylko nieustanne pasmo klęsk. Biorąc jednak pod uwagę punkt startu przed dziesięciu laty: katastrofę gospodarczą, wiedzę, świadomość i nawyki społeczeństwa oraz warunki otoczenia, dojść trzeba do wniosku, że udało się odnieść większy sukces, niż nam wróżono. Nie z fusów, ale z zimnych prognoz opartych na bezlitosnych faktach. Nie wolno zapominać, że w 1989 r. bliżej nam było do Rumunii czy Bułgarii niż do Niemiec czy nawet Irlandii, do których dziś lubimy się odnosić. Ale świat przez te dziesięć lat również nie stał w miejscu. Wszedł w erę społeczeństwa informatycznego, gdzie kapitałem nie jest ziemia, fabryki czy nawet banki, ale ludzkie mózgi. Erę globalizacji i szukania nowej tożsamości w ponadnarodowych strukturach. Erę, którą jedni nazywają "nowym początkiem", a inni "końcem historii". Najbliższe lata wykażą, czy jako kraj, naród i ludzie wykorzystaliśmy dany nam czas, by odpowiedzieć na jej wyzwania.
Więcej możesz przeczytać w 22/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.