Skok stulecia

Dodano:   /  Zmieniono: 
Kulisy III RP: jak powstał "plan Balcerowicza"

Byliśmy niczym ludzie w płonącym domu, uwięzieni na balkonie pierwszego piętra. Mogliśmy zaniechać reform albo zaryzykować i skoczyć - mówi Leszek Balcerowicz. To był "skok stulecia". Dziewięć lat temu, w grudniu 1989 r., zaczął się historyczny eksperyment. Państwo miało zadekretować kapitalizm, a tym samym zrezygnować z władzy nad gospodarką. Mało kto zdaje sobie sprawę, że III RP mogła równie dobrze dołączyć do większości państw postkomunistycznych, które tylko pozornie rezygnowały z upaństwowionej gospodarki, a dziś - łącznie z Czechami - zostały w tyle. Jak się znalazł w rządzie Tadeusza Mazowieckiego - pierwszego niekomunistycznego premiera - Leszek Balcerowicz i jego ekipa? Dlaczego jego szokową terapię zaakceptowały niemal wszystkie ugrupowania, łącznie z PZPR? Lato 1989 r. było czasem chaosu politycznego, wahań władz "Solidarności". Łamać ustalenia "okrągłego stołu", skoro sukces w wyborach parlamentarnych okazał się tak wielki? Przejmować ster rządów, a jeżeli tak, to z kim? Pozwolić, by prezydentem został gen. Wojciech Jaruzelski, czy szukać innego rozwiązania? - Przez moment nawet zastanawialiśmy się nad kandydaturą Józefa Czyrka, członka Biura Politycznego i sekretarza KC PZPR - wspomina Lech Kaczyński, wówczas działacz "Solidarności", bliski współpracownik Lecha Wałęsy - wszystko po to, by nie pozwolić Jaruzelskiemu wejść do Belwederu. Tymczasem sytuacja gospodarcza Polski była wtedy znacznie trudniejsza niż Czechosłowacji i Węgier. Dług zagraniczny przekraczał pięciokrotnie wartość rocznego eksportu. Rząd Mieczysława Rakowskiego urynkowił ceny żywności i tylko przez jedną noc niektóre artykuły spożywcze zdrożały o kilkaset procent. Ruszyła hiperinflacja. Do przeprowadzania reform nie zachęcała także przetaczająca się przez Polskę fala strajków. - Sytuacja była beznadziejna, z ekonomicznego punktu widzenia wydawała się bez wyjścia - wspomina Marcin Święcicki, w rządzie Mazowieckiego minister współpracy gospodarczej z zagranicą, desygnowany przez PZPR. Takie pojęcia, jak "wolny rynek", "gospodarka rynkowa", "wymienialność złotówki", były zupełnie nieznane. - Już podczas tworzenia rządu mieliśmy jasność, w którą stronę powinna pójść reforma gospodarcza - wspomina Waldemar Kuczyński, najbliższy współpracownik i szef zespołu doradców Tadeusza Mazowieckiego, a później minister przekształceń własnościowych. - Szukaliśmy człowieka do zdefiniowanej wcześniej koncepcji. Uważałem receptę liberalną za najwłaściwszą, żadnych eksperymentów i trzecich dróg, tylko korzystanie ze sprawdzonych wzorów.

Kuczyński żartował, że ministrem finansów musi być osoba, która wyjmie ludziom z portfeli stos pieniędzy, ułoży je pod Pałacem Kultury i podpali. Dwaj pierwsi kandydaci - prof. Cezary Józefiak i prof. Witold Trzeciakowski - odmówili. - Obawiałem się, że rząd ulegnie presji podwyżek płac zanim zdążymy cokolwiek trwale zmienić - tłumaczy swoją decyzję prof. Józefiak, wówczas senator OKP. Dwaj kolejni (podobno byli to Ryszard Bugaj i Aleksander Paszyński) nie zostali zaakceptowani. - Kuczyński poszukiwał ekonomisty, który nie zmiękczałby socjalizmu, ale poszedł w kierunku liberalnym - mówi Aleksander Hall, w rządzie Mazowieckiego minister odpowiedzialny za "współpracę z organizacjami politycznymi i stowarzyszeniami". O Balcerowiczu przypomniano sobie w ostatniej chwili. "Wszyscy o nim zapomnieli, choć w latach 1978-1981 kierował grupą ekonomistów, która opracowała najlepszy wtedy projekt reformy gospodarczej" - przyznaje Kuczyński w "Zwierzeniach zausznika". Mazowiecki, formując rząd, nie przyjął kandydatury z entuzjazmem. Zarzut był jeden, ale poważny: "mało znany". Czy ktoś bez społecznego autorytetu zdoła przekonać do swoich pomysłów? - pytano. Balcerowicz spełniał za to ważny warunek: osiem lat wcześniej wystąpił z PZPR. Gdyby zachował legitymację, solidarnościowy premier w żadnym wypadku nie brałby pod uwagę tej kandydatury. Ryzykowali obaj, jednak po pierwszym spotkaniu z Balcerowiczem premier zmienił zdanie. "Zrób wszystko, żeby się zgodził" - prosił Kuczyńskiego. - Balcerowicz nie miał jakiejś tajemnej, niedostępnej innym wiedzy. Miał za co cenną cechę, ośli upór - tłumaczy wybór Kuczyński. - Poza tym spędził dwa lata na zachodnim uniwersytecie, poznawał gospodarkę kapitalistyczną bez przekłamań. Kiedy pojawiła się propozycja objęcia stanowiska ministra finansów, Balcerowicz siedział na walizkach. W Wielkiej Brytanii czekała na niego posada nauczyciela akademickiego. Dziś przyznaje, że nie chciało mu się jechać. - W Polsce działo się tyle ciekawych rzeczy, ale absolutnie nie wypadało Anglikom odmówić - wspomina. Teka wicepremiera i funkcja ministra finansów okazała się doskonałym alibi.

Pozostało wprowadzić się do gmachu ministerstwa i stworzyć zespół współpracowników. Solidarnościowi ministrowie mieli poważne obawy, czy zdołają podporządkować sobie kadrę starych urzędników, mogących skutecznie sabotować decyzje swych szefów. Balcerowicz miał wygodniejszą sytuację: "Nie musiałem przeprowadzać czystek w swoim resorcie. Wszystkich znałem ze studiów, wspólnej pracy. Zwolniłem tylko kilka osób". Wojciech Misiąg został wiceministrem odpowiedzialnym za budżet. W ministerstwie zostali też Andrzej Podsiadło, Ryszard Pazura, Janusz Sawicki i Jerzy Napiórkowski. Swoim zastępcą Balcerowicz mianował także Marka Dąbrowskiego z Instytutu Nauk Ekonomicznych PAN, a jego najbliższym doradcą został dawny współpracownik, matematyk Stefan Kawalec. Funkcję "szefa sztabu" ekipy pełnił Jerzy Koźmiński, najpierw jako dyrektor generalny, a następnie podsekretarz stanu w URM. Pomagali również doradcy - Stanisław Gomułka i Jacek Rostowski wrócili właśnie z Londynu. Przyjechali też David Lipton i Jeffrey Sachs z USA. Ostatni odegrał niebywałą rolę. Marcin Święcicki pamięta spotkanie Sachsa z Obywatelskim Klubem Parlamentarnym: - Miało niezwykły, psychologiczny wymiar, natchnęło wszystkich jakąś nadzieją, pokazało drogę wyjścia. Sachs mówił wtedy: żądajcie redukcji długów o co najmniej 80. proc., albo jeszcze lepiej - wyślijcie faks, że nie oddacie ani grosza. Macie do tego prawo, jesteście pionierami i musicie pokazać światu, że przekształcenia są możliwe. - Marek Dąbrowski uznawał te propozycje za szczyt awanturnictwa, ale reszta była jak zahipnotyzowana - wspomina Święcicki.

Rozpoczął się morderczy wyścig z czasem. Powstał pakiet ustaw dający podstawy pod nowy ład ekonomiczny. Reforma miała ruszyć 1 stycznia 1990 r. - 30 listopada Balcerowicz zjawił się u premiera z zapowiedzią, że w najbliższych dniach Rada Ministrów będzie musiała przyjąć trudne i niezmiernie ważne ustawy gospodarcze. Domagał się natychmiastowych działań ze strony Mazowieckiego: zapewnienia politycznego wsparcia i spowodowania, by Sejm uchwalił te ustawy przed końcem roku. Jednym słowem, przyszedł z gotowym zestawem poleceń dla szefa rządu - opisuje sytuację Kuczyński. Na zostawionym premierowi dokumencie było widać przekreślony napis "zobowiązać premiera do...", obok którego widniało sformułowanie "prosić premiera o...". Awantura wisiała w powietrzu. Duże znaczenie miał jednak fakt, że Mazowiecki i Balcerowicz mieli bardzo różne charaktery. Premier, człowiek kompromisu, swoje stanowisko wypracowywał w nie kończących się dyskusjach. Balcerowicz podejmował szybko decyzje i nie lubił zbyt długo ich omawiać. - Obaj panowie bardzo się jednak cenili i Mazowiecki udzielał Balcerowiczowi takiego wsparcia, jakiego potem nie zapewnił mu żaden premier. Balcerowicz wiedział, że jeśli coś ustali z premierem, nie zostanie sam z kłopotami - uważa Aleksander Hall. - W opowieściach o rządzie Mazowieckiego mamy do czynienia z fałszem historycznym - przekonuje Kuczyński. - W publicystyce bez przerwy pojawia się sugestia, że Balcerowicz spadł na rząd z własnym planem, a Mazowiecki wziął za to polityczną odpowiedzialność. Tymczasem Balcerowicza nie byłoby bez Mazowieckiego. Nie było też żadnego "planu Balcerowicza". Był plan rządu. Choć trzeba przyznać, że determinacja Balcerowicza była niesamowita. Wicepremier wspomina, że on także intensywnie zabiegał o polityczne wsparcie. - Ekipa gospodarcza, którą kierowałem, miała strategię polityczną. Od początku założyłem, że nie należy robić reformy konfrontacyjnie. Spotkałem się ze wszystkimi klubami parlamentarnymi, a z klubem PZPR jeszcze w gmachu Komitetu Centralnego, w słynnej sali posiedzeń. I przedstawiałem założenia planu. Bez głosów PZPR Sejm nie był w stanie zaakceptować żadnej decyzji. - Udało się zapewne również dlatego, iż komuniści do połowy 1990 r. byli w rozsypce i obawiali się, że gdy staną się "twardą" opozycją, hasło przeprowadzenia wolnych wyborów powróci i przegrają z kretesem - tłumaczy Hall. - Wspierali reformy, których nie byli w stanie sami przeprowadzić. Liczyli, że zrobimy je za nich, narażając się na złą sławę. A potem oni wrócą do władzy - dodaje jeden z wpływowych polityków. - Największym osiągnięciem nie była konstrukcja programu, nazwanego później "planem Balcerowicza", choć miał on swoje elementy nowatorskie, ale jego przeprowadzenie przez rząd i parlament - ocenia dzisiaj Leszek Balcerowicz. - Wicepremier poprzez swoich ludzi jak cerber czuwał nad tym, co się działo na Wiejskiej - wspomina Kuczyński. Zdarzało się jednak, że niektórzy chcieli przedobrzyć. Rząd na przykład proponował, by nie opodatkować wzrostu wypłat wynagrodzeń w przedsiębiorstwach zagranicznych i joint venture. Komisja Nadzwyczajna postulowała opodatkowanie. - To mogło spowodować, że mielibyśmy kapitalizm bez kapitału - uważa Jan Krzysztof Bielecki, wówczas poseł OKP. Grażyna Staniszewska, posłanka z tego samego klubu, przekonywała: "O wiele ważniejsze od zwabienia kapitału będzie stosowanie zasad maksymalnie jednolitych dla wszystkich". "Też bym chciał, żeby było równo, sprawiedliwie i dobrze. Realia wyznacza jednak sytuacja gospodarcza. Czy chcemy mieć kapitał zagraniczny, czy też go nie chcemy?" - replikował z trybuny sejmowej Bielecki. Pensje w firmach zagranicznych nie zostały obciążone popiwkiem.

Dziś politycy przyznają, że największą "bombę" podłożyli im nie komuniści, ale Jacek Kuroń, minister pracy, którego projekty doprowadziły do "socjalnych przepłaceń". - Błędem pierwszego okresu było przyznanie zasiłków ludziom, którzy nigdy nie pracowali. Taka jednak była atmosfera: robimy rzeczy bardzo trudne i potrzebna jest osłona. Z tą osłoną trochę przesadzono. Najgorsze okazały się przedemerytalne zasiłki - przyznaje Balcerowicz. - Żałuję, że nie zrobiliśmy szybkiej i radykalnej reformy emerytalnej. Teraz cała armia ludzi w sile wieku pobiera renty i emerytury, choć nie zapracowała na nie - podsumowuje Święcicki. Odgórne wprowadzanie kapitalizmu i tak było wystarczająco trudne. - Należało zredukować niebotyczne dotacje do rolnictwa, transportu, przemysłu ciężkiego, eksportu. Inflacja była galopująca, co miesiąc musieliśmy układać nowy budżet, a jednocześnie pracować nad założeniami na następny rok. Już w 1990 r. doprowadziliśmy do zrównoważenia budżetu - nie kryje dumy Święcicki. - Miałem bardzo gruntowne przeświadczenie, że te główne kierunki się sprawdzą, że konieczna jest wymienialność złotówki, liberalizacja. Trzeba było jednak podjąć setki bardzo konkretnych decyzji, choćby takie, na jakim poziomie ustawić kurs złotego - przedstawia zagrożenia Balcerowicz. Święcicki wspomina długą listę ekonomistów, którzy mówili, że im "kaktus na ręku wyrośnie", jeśli złotówka będzie wymienialna. Reforma się udała, jednak cud botaniczny nie nastąpił.

Więcej możesz przeczytać w 52/1998 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.