Naród księgi

Dodano:   /  Zmieniono: 
Każde pokolenie Polaków miało swoją wielką encyklopedię. Nic tak książce nie pomaga jak nazwanie jej encyklopedią. Wszelkie kompendia, leksykony, przewodniki i słowniki rozchodzą się jak świeże bułeczki. Bestsellerami są jednak encyklopedie ogólne.
W księgarniach można się dziś doliczyć ponad 50 pozycji ze słowem "encyklopedia" w tytule. "Encyklopedia roślin domowych", "Encyklopedia rocka" czy mająca się wkrótce ukazać "Leśmian. Encyklopedia" to tylko niektóre.


 Wydawcy wiedzą, co robią, nadużywając tej nazwy. Kompendia to jedne z nielicznych książek, których nie dotknął kryzys na polskim rynku wydawniczym.
- Jesteśmy narodem praktycznym. Gdy musimy dokonać wyboru, choćby ze względów finansowych, kupimy książkę najbardziej potrzebną - tak popularność wszelkich leksykonów tłumaczy Dariusz Kalisiewicz, redaktor naczelny encyklopedii PWN. Drugi tom "Wielkiej encyklopedii PWN", reklamowanej jako największe wydarzenie kulturalne stulecia, właśnie się pojawił na rynku. 30 tomów liczących łącznie 17 tys. stron ma zawierać 140 tys. haseł, 15 tys. ilustracji i 700 map. Ostatni wolumin ukaże się w 2006 r.
Księgarze twierdzą, że bestsellerowe kompendia ściągają pieniądze z rynku i hamują handel książkami. Na razie rekordzistką pod względem nakładu była "Encyklopedia popularna PWN", która od 1980 r. doczekała się 29 wydań i trafiła do ponad 2,5 mln domów. Rynkowi najbardziej miała jednak zaszkodzić sześciotomowa "Nowa encyklopedia powszechna" wydana w latach 1995-1996. Była to pierwsza duża publikacja tego rodzaju oczyszczona z naleciałości poprzedniego systemu, co było powodem jej dużej popularności.
Zaskoczeniem był rynkowy sukces reprintu przedwojennej "Encyklopedii powszechnej" wyda-wnictwa Gutenberga, wydanej przez oficynę Kurpisz. Sprzedała się w nakładzie 200 tys. egzemplarzy. - Polacy mają do niej sentyment. Przed wojną miała opinię solidnej, napisanej bez zbędnych ocen - tłumaczy Kazimierz Grzesiak, prezes wydawnictwa Kurpisz.
Historia nie sprzyjała polskim wydawcom. Przed wybuchem II wojny światowej udało się wydać dziesięć z dwunastu tomów słynnej "Ultima Thule". - Każde pokolenie powinno mieć swoją encyklopedię. W Polsce to się niemal udało. Niemal, bo niewiele pokoleń miało szczęście doczekać litery Z - mówi prof. Jerzy Szacki, konsultant najnowszego leksykonu. Edycję "Wielkiej encyklopedii powszechnej ilustrowanej" Saturnina Sikorskiego przerwała na literze P I wojna światowa. Ogółem ukazało się 55 tomów w 28 woluminach. - To jedna z ciekawszych publikacji tego rodzaju, z jakich korzystałem. Kapitalne źródło informacji dla historyka. Wiele z nich pochodzi z pierwszej ręki, od uczestników konkretnych wydarzeń - mówi prof. Jerzy Tomaszewski, historyk z Uniwersytetu Warszawskiego, członek rady konsultantów najnowszej encyklopedii PWN.
Historia nie sprzyjała też "Encyklopedii powszechnej" Samuela Orgelbranda, która była wzorem dla późniejszych polskich kompendiów wiedzy. Pracę nad nią rozpoczęto w 1858 r., angażując najwybitniejszych ówczesnych autorów. Orgelbrandowi, inicjatorowi przedsięwzięcia, udało się pozyskać trzy tysiące prenumeratorów, jednak z powodu powstania styczniowego liczba potencjalnych klientów gwałtownie spadła do tysiąca. Mimo to udało się doprowadzić dzieło do końca, i to w rekordowym, także na dzisiejsze warunki, tempie. W ciągu dziewięciu lat wydano 28 tomów.
Cieniem na "Wielkiej encyklopedii powszechnej PWN", pierwszym dużym kompendium po drugiej wojnie światowej, położyły się wydarzenia marca 1968 r. Hasło "obozy koncentracyjne hitlerowskie" stało się pretekstem do antysemickiej nagonki na jego twórców. Autorom zarzucano fałszowanie historii, syjonizm i antypolonizm. Redakcję musiało wtedy opuścić kilkadziesiąt osób. Wstrzymano dodatkowy przydział papieru, co spowodowało, że publikacja stała się jedną z najbardziej poszukiwanych książek w PRL. Wielu pomarcowym emigrantom skonfiskowano ją na granicy, co - ich zdaniem - było raczej prywatną inicjatywą celników, pragnących w ten sposób przystroić mieszkanie.
Znacznie łatwiej było wydawać mniejsze leksykony. Ogromną popularnością w przedwojennej Polsce cieszyła się pięciotomowa, świetnie wydana encyklopedia Trzaski, Everta i Michalskiego (1925-1928). Czterotomowa "Encyklopedia staropolska" Zygmunta Glogera (1901-1903), w której autor opisał życie w dawnej Polsce, do dziś służy za wzór kompendium tematycznego. - Nie mamy ich wiele, a to w nich właśnie widzę przyszłość tego rodzaju publikacji. Coraz trudniej jest być wszechstronnie wykształconym, coraz bardziej potrzebna jest wiedza szczegółowa - uważa prof. Szacki. Encyklopedie kupują, jak wynika z badań PWN, przede wszystkim osoby między 25. a 49. rokiem życia, z wykształceniem średnim i wyższym, mieszkające w średnich i dużych miastach. - 90 proc. klientów wykorzystuje je w nauce i pracy. Zdarza się jednak, że te dość kosztowne książki mają po prostu zdobić półkę- przyznaje Kazimierz Grzesiak. - Popularność encyklopedii w naszym kraju w pewnej mierze wynika ze snobizmu, ale nie ganiłbym tego zbytnio. Dysponując taką publikacją, w końcu do niej zajrzymy - zaznacza prof. Tomaszewski.
Siłą leksykonów jest to, że kupowane są "na wszelki wypadek". Zakłada się, że korzystać z nich będą dzieci, przygotowując się do lekcji, krzyżówkowicze czy osoby chcące wziąć udział w teleturnieju. - Polacy uważają, że encyklopedia powinna być w każdym domu, choćby miała być jedyną książką - mówi prof. Szacki. Papierowym wydaniom rośnie jednak potężny konkurent - kompendia cyfrowe i elektroniczne. Stają się popularne nie tylko ze względu na niższą cenę i małe gabaryty. Twórcy encyklopedii od samego początku starali się powiązać porozrzucane w wielu tomach hasła czytelnymi odnośnikami. W wypadku wydań internetowych czy publikowanych na CD-ROM-ach bądź DVD jest to o tyle prostsze, że wystarczy kliknąć na podkreślone słowo, by dotrzeć do jego szczegółowego objaśnienia. W ubiegłym roku Encyclopaedia Britannica Inc. zrezygnowała w ogóle z wersji drukowanej. - Wydania papierowe nie znikną, choć z pewnością się zmienią, tak jak zmieniło się kino pod wpływem telewizji - uważa Dariusz Kalisiewicz. Jego zdaniem, siłą kompendiów multimedialnych będą odnośniki, zdjęcia, filmy, nagrania, ale wydania papierowe przewyższać je będą poszerzonym, dogłębnym opisem, który w komputerze nie prezentuje się najlepiej. Wszak dobre filmy nadal chętniej oglądamy w kinie niż w domu na małym ekranie.

Więcej możesz przeczytać w 12/2001 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.

Autor:
Współpraca: