"Koalicja PiS-SLD? To byłby koniec Tuska"

"Koalicja PiS-SLD? To byłby koniec Tuska"

Dodano:   /  Zmieniono: 
Czy bez Grzegorza Napieralskiego da się po wyborach stworzyć koalicję? (fot. FORUM) 
Gdyby po wyborach parlamentarnych doszło do zawarcia koalicji PiS-SLD, które same lub razem z PSL miałyby większość w parlamencie – Platforma prawdopodobnie pozbyłaby się Donalda Tuska – przekonuje w rozmowie z Wprost24 politolog dr Jarosław Flis. Dlaczego tak by się stało? – Tusk okazałby się negatywnym punktem odniesienia, który sprawia, że dla PiS i SLD bycie przeciwko Platformie jest ważniejsze niż walka pomiędzy sobą – tłumaczy dr Flis.
Artur Bartkiewicz, Wprost24: Przyszła koalicja będzie niemożliwa bez udziału SLD – taka opinia jest coraz powszechniejsza. Czy Sojusz może już przymierzać się do ministerialnych foteli?

Dr Jarosław Flis: Takie założenie wydaje mi się bardzo ryzykowne – i jest oparte raczej na „chciejstwie" działaczy Sojuszu niż na jakiejś pogłębionej analizie. Aby taki scenariusz był realny Platforma musiałaby ulec poważnemu osłabieniu niemal wyłącznie na rzecz SLD. Ale to nie koniec warunków – dodatkowo PSL nie mogłoby zwiększyć swojego poparcia, a PJN musiałoby nie wejść do Sejmu. Tymczasem światowe tendencje wskazują, że jeśli w systemie wielopartyjnym słabnie największa partia, to najwięcej zyskują partie czwarta i piąta, a nie trzecia. A tak się składa, że czwarta i piąta partia – czyli PSL i PJN – są dla Platformy dużo wygodniejszymi koalicjantami niż SLD.

Jeszcze mniej prawdopodobny jest scenariusz w którym SLD wraz z PiS i ewentualnie PSL-em uzyskuje większość parlamentarną pozwalającą na stworzenie rządu. Oczywiście nie jest to wykluczone, ale warto zwrócić uwagę, że taka koalicja miałaby zapewne minimalną większość w Sejmie. Przy silnej opozycji w postaci PO i, być może, PJN-u koalicja byłaby nieustannie zagrożona tym, że odejście nawet niewielkiej grupy posłów oznacza upadek rządu. Zwłaszcza, że opozycja z całą pewnością kusiłaby ewentualnych secesjonistów teką wicepremiera w nowym rządzie.

Mimo wszystko nie sposób nie zauważyć, że SLD znajduje się obecnie na fali wznoszącej. W ostatnim rankingu zaufania do polityków Grzegorz Napieralski wyprzedził nawet Donalda Tuska. W sondażach coraz częściej Sojusz skraca dystans do PiS-u. Polacy zatęsknili za lewicą?

Na rosnące poparcie dla SLD składa się wiele czynników. Po pierwsze – Sojusz na pewno skorzystał na osłabieniu PiS-u. Po drugie – brak satysfakcji z rządów Platformy sprawia, że część wyborców oceniających władzę przez pryzmat jej osiągnięć zaczyna wskazywać na SLD jako alternatywę dla PO. Lewicy na pewno pomogło też to, że na pewien czas porzuciła zapateryzm – kiedy SLD atakowało ministra Cezarego Grabarczyka nie krytykowało go za to, że minister nie propaguje równouprawnienia transwestytów w PKP, tylko za to, że pociągi nie przyjeżdżają na czas.

Na listach Sojuszu mają pojawić się Leszek Miller, Józef Oleksy, być może Włodzimierz Czarzasty. To też przysparza punktów SLD?

Moim zdaniem jest wręcz przeciwnie. Każda zwyżka poparcia dla SLD wiąże się z intensywniejszym przebieraniem nogami w tych środowiskach, które niegdyś zostały odsunięte od udziału w wielkiej polityce. Korzystając z rozległych kontaktów i wykolegowania koalicji rządzącej w telewizji publicznej, weterani Sojuszu wracają do mediów i wzbudzają zainteresowanie. Trudno się zresztą temu dziwić – wśród młodych polityków SLD nie ma nikogo, kto byłby rozpoznawalny w takim stopniu jak Leszek Miller. Jeśli więc dziennikarze przygotowują materiał o rosnącym poparciu dla Sojuszu proszą o opinię Millera. Dla Sojuszu nie jest to jednak korzystna sytuacja – wskazuje raczej na brak cierpliwości. Eksponowanie Millera czy Czarzastego świadczy jedynie o coraz lepszym samopoczuciu polityków lewicy. A to może okazać się zgubne. W 2007 roku SLD też już dzieliło skórę na niedźwiedziu i podjęło razem z PiS grę, która miała doprowadzić do spolaryzowania sceny politycznej kosztem Platformy. To m.in. dlatego doszło do debaty Kaczyński-Kwaśniewski. Efekt? Polaryzacja rzeczywiście nastąpiła, ale Sojusz nie okazał się jej beneficjentem.

Może SLD sięga po sprawdzonych graczy, bo gdy okazało się, że partia ma szansę na udział we władzy, Grzegorz Napieralski odkrył, że nie ma z kim tej władzy brać?

Słabość kadr Sojuszu to efekt polityki prowadzonej w ostatnich miesiącach przez Napieralskiego. Lider Sojuszu postanowił zostać Donaldem Tuskiem i Jarosławem Kaczyńskim polskiej lewicy – tzn. zaczął wycinać konkurentów, by doprowadzić do sytuacji, w której jest w stanie przeprowadzać partię przez najbardziej karkołomne projekty polityczne bez ryzyka buntu w szeregach SLD. W ogniu walki prawdopodobnie zabrakło czasu i siły, by przy okazji promować nowych polityków. To Napieralski był panem młodym na każdym weselu i nieboszczykiem na każdym pogrzebie. W tym scenariuszu nie było miejsca dla innych gwiazd.

A jeśli gwiazdy pojawiały się samoczynnie – jak Bartosz Arłukowicz – Napieralski wcale się z tego nie cieszył.

W którymś momencie lider partii musi zdać sobie sprawę, że oprócz walki jaką toczy wewnątrz partii, ważna jest też walka z innymi ugrupowaniami do której potrzeba odpowiednich osób. Ważne jest wyczucie czasu i długotrwała kalkulacja. Jeśli jej brakuje, to nagle okazuje się, że to, co jest siłą w stosunkach wewnątrzpartyjnych, staje się jednocześnie obciążeniem. Gdy przed Sojuszem pojawia się szansa na powrót do władzy nagle zamiast młodych polityków SLD widzimy Czarzastego z Millerem.

Załóżmy, że po wyborach SLD jest niezbędne Platformie do stworzenia większościowej koalicji. Jak wyglądałaby współpraca między tymi partiami?

Nic nie wskazuje na to, że koalicyjny partnerzy byliby wobec siebie lojalni. Przy pierwszej okazji, gdyby tylko pojawiło się alternatywne rozwiązanie, na pewno drogi tych partii by się rozeszły. SLD wciąż żyje wspomnieniami o swojej świetności, a Platforma wciąż marzy o samodzielnych rządach. Żadna z tych partii nie jest pogodzona ze swoimi ograniczeniami – tak jak np. PSL czy PJN.

A czy PO przetrwałaby koalicję z SLD w obecnym kształcie? Jak na współpracę z lewicą zareagowaliby konserwatywni politycy Platformy, np. Jarosław Gowin?

Wszystko zależy od tego, jakie alternatywy byłyby dostępne. W przypadku takiej koalicji konserwatywni politycy PO stanęliby przed wyborem: odchodzimy, i umożliwiamy powstanie rządu, w którym premierem jest Jarosław Kaczyński; albo zostajemy – i popieramy wicepremiera Napieralskiego. Inna sytuacja byłaby wtedy, gdyby alternatywą dla rządu PO-SLD byłby popierany przez PiS rząd na czele którego stanąłby Waldemar Pawlak i do którego nie wszedłby Jarosław Kaczyński. Wszystko zależy od układu sił po wyborach.

Wybory mogą też doprowadzić do sytuacji, w której PiS i SLD wraz z PSL będą dysponować większością pozwalającą stworzyć rząd…

Takie rozwiązanie sprawiłoby, że niemal natychmiast pojawiłoby się pytanie o pozycję Donalda Tuska w PO. Niewątpliwie powstanie rządu PiS-SLD uruchomiłoby pewne procesy w Platformie. Okazałoby się bowiem, że Donald Tusk stał się negatywnym punktem odniesienia, bo dla PiS-u i SLD bycie przeciwko Tuskowi byłoby ważniejsze niż bycie przeciwko sobie. Niewykluczone, że wówczas Platforma, by mieć szansę na powrót do władzy, dokonałaby zmiany lidera, dzięki czemu mogłaby się stać atrakcyjnym partnerem dla jednej ze stron tej egzotycznej koalicji. Bez Tuska Platforma mogłaby skusić PiS albo SLD perspektywą teki premiera dla lidera któregoś z tych ugrupowań. Bo w koalicji PiS-SLD obaj liderzy nie mogliby stać na czele rządu.

Czyli realny byłby scenariusz, o którym mówi prof. Jadwiga Staniszkis? Rząd PO-PiS bez Tuska, za to z Grzegorzem Schetyną i Jarosławem Kaczyńskim jako głównymi rozgrywającymi?

Tak, ale żeby do takiego scenariusza doszło najpierw musiałby powstać rząd PiS-SLD. Na razie Platforma będzie walczyć do końca o tekę premiera dla Donalda Tuska. Pamiętajmy jednak, że dziś wszystkie tego typu rozważania to czyste spekulacje.