"Dźwięk gruchoczących kości jest przerażający. Trwa bardzo długo"

"Dźwięk gruchoczących kości jest przerażający. Trwa bardzo długo"

Dodano:   /  Zmieniono: 
fot. archiwum prywatne
Grzegorzowi Mocy, maszyniście z 26-letnim stażem pracy szklą się oczy, spuszcza wzrok. Trudne sytuacje zdarzają się praktycznie co dzień, jemu i jego kolegom. To ich chleb powszedni.
- Nie ma pani pojęcia, jak głośno gruchoczą kości rozjeżdżane przez pociąg. Ten dźwięk trwa i trwa, i trwa.

Grzegorzowi Mocy, maszyniście z 26-letnim stażem pracy szklą się oczy, spuszcza wzrok. Trudne sytuacje zdarzają się praktycznie co dzień, jemu i jego kolegom. To ich chleb powszedni. - Są tacy, którzy mają pecha i im wypadki przytrafiają się często, a bywają i tacy, którzy przejeżdżają do emerytury bez żadnego wypadku (odpukać) – mówi maszynista.

Sam siebie nie uważa za pechowca. Do szczęściarzy jednak też nie należy. - W drugim miesiącu pracy gdy jechałem jeszcze jako pomocnik, osiemnastoletnie dzieciaki wyskoczyły zza przejeżdżającego pociągu wprost pod nasz. Usłyszeliśmy głuchy odgłos, stuknięcie jakby ktoś uderzył czymś o pudło. Nie wiedzieliśmy, co się stało. Wyjrzeliśmy przez okno, a tam leżał młody chłopak. Wyglądał jakby spał, nie miał żadnych obrażeń. Tylko siniaka na twarzy, bo uderzył głową w lokomotywę, ale nie miała szans z taką siłą. Pociąg towarowy, którym wtedy kierowałem ważył ok. 276 ton – spokojnie opowiada maszynista. - Upłynęło ponad 20 lat, a do tej pory, gdy mijam pociąg, przejazd, za każdym razem trąbię. To jest odruch bezwarunkowy.

Tamtego dnia wypadek zdarzył się, gdy kolejarze kończyli pracę. Grzegorze Moc tłumaczy, że w takich sytuacjach, po zbadaniu trzeźwości maszynistów, przepytaniu przez prokuratora, często ruszają dalej. – Mamy prawo odmówić dalszej jazdy, jednak to wiąże się z kolejnymi badaniami, wypełnianiem dokumentów, zwolnieniami lekarskimi. Dla świętego spokoju jedzie się dalej – dodaje.

Maszyniści rzadko też korzystają z pomocy psychologa. Podobno jest taka możliwość, ale gdzie można go znaleźć i czy taka wizyta jest bezpłatna? Tego nie wie. O tym się na kolei nie mówi.

Trudno też wyrzucić z pamięci ten obraz: - Był listopad, ślisko, mgła. Zobaczyłem, jak z sąsiedniego toru na mój wczołguje się facet. Wydostał się spod kół przejeżdżającego wcześniej pociągu. Miał obcięte nogi.  Pierwsze, co w takiej chwili przychodzi do głowy, to jak najszybciej się zatrzymać. A ta ciężka maszyna jedzie i jedzie – wspomina wypadek sprzed szesnastu lat.

Kilkaset metrów hamowania niemiłosiernie przeciągało się w nieskończoność. Bo taka maszyna potrzebuje nawet do kilometra aby się zatrzymać. W końcu pociąg stanął, piętnaście metrów przed kaleką. Mężczyzna stracił nogi sto metrów od swojego domu. Ale refleks maszynistów uratował mu życie.

- Wezwaliśmy z kolegą karetkę, ta przyjechała po 1,5 godziny! Co zrobić w tak długim czasie? Dookoła był tylko las - głucho, pusto, ciemno. Nie życzę tego nikomu. Potem, jeżdżąc jeszcze długo odruchowo sięgałem po hamulec, gdy widziałem kępę trawy lub coś leżącego na szynach – Grzegorz Moc znów zaciska nerwowo palce.
Maszyniści nie lubią samobójców.

- Są ludzie, którzy postanawiają zakończyć swój żywot i z jakiegoś powodu wybierają nas, jako wykonawców swojej woli – opowiada kolejarz. – Zamiast wziąć sznurek i się powiesić, wolą tory, myślą, że tak jest najprościej.

Tymczasem ślad w maszyniście pozostaje na długo. Grzegorzowi Mocowi na torach stanęło dwóch samobójców. – Pierwszy rzucił się przed pociąg w okolicach Bielska. A że jechałem wolno, 20 kilometrów na godzinę, widziałem z daleka, jak uklęknął, położył głowę na szynie. Zdążyłem zahamować. Trudno byłoby kogoś przy takiej prędkości przejechać – opowiada beznamiętnie maszynista. - Zgłosiłem dyżurnemu ruchu, przyjechała policja i znalazła niedoszłego samobójcę na innych torach nieopodal, gdzie poszedł „szukać szczęścia".

Drugi desperat wybrał słoneczny majowy weekend. – Znów miałem szczęście, że jechałem wolno, 30 kilometrów na godzinę, bo taka obowiązuje szybkość na linii, po której sprowadzałem uszkodzony skład z Wisły. Piękna pogoda, nagle wyszedł facet na tor i stał. Zatrąbiłem raz, drugi. Gościu nie ruszył się. Zatrzymałem się tuż przed nim, a on ani drgnie.

– Złaź – krzyknąłem.
On: - Nie.
- Dlaczego? - pytam.
- Przejedź mnie! – krzyknął. – Nigdzie nie pójdę!
Jednostki elektryczne są wyposażone w czterometrowe stalowe rury do sprzęgania składów. Pokazałem mu tę rurę i powiedziałem: - Bo jak przyjdę…
- Dobra, dobra - odpowiedział i obrażony odskoczył na bok. Był pod wpływem alkoholu albo narkotyków. Tak skończyła się jego przygoda z torami i z samobójstwem.
Wypadków zdarza się jednak więcej. Noc z 29 lutego na 1 marca. - Była piękna wiosna, a nad ranem napadało sporo śniegu. Jechałem z Cieszyna do Bielska-Białej, wykoleiły się dwa wagony pociągu, prędkość była nieduża, bo dopiero ruszaliśmy więc nikomu nic się nie stało – wspomina.

W okolicach Żywca ok. 4 nad ranem zaklinował się samochód na przejeździe kolejowym. Kierowca był na tyle przytomny, że gdy zobaczył pociąg, zaczął biec torem, świecąc telefonem komórkowym. Grzegorz Moc i tym razem zdążył zahamować. Jeszcze inna sytuacja: - Raz jechałem po torze lewym, dawniej zwanym „niewłaściwym" – opowiada. - System sterowania ruchem kolejowym pozwalał na to. Wyjeżdżając zza łuku zobaczyłem na wprost siebie światła jadącego z naprzeciwka pociągu.

Włączył hamowanie nagłe i przygotowany do ucieczki z kabiny, obserwował rozwój zdarzeń. - Zobaczyłem iskry spod kół tego drugiego, też gwałtownie hamującego pociągu. Dopiero będąc w odległości kilkudziesięciu metrów od siebie mogliśmy ocenić prawidłowo sytuację. Obaj jechaliśmy po torach lewych, czyli mijaliśmy się „po angielsku". Wszystko odbyło się niby zgodnie z instrukcjami, ale gdyby dyżurni ruchu któregokolwiek z nas o tym uprzedzili, nie byłoby niepotrzebnego stresu i nerwów – irytuje się maszynista.

Nie chce nawet myśleć o tym, co by zrobił, gdyby człowiek wpadł mu prosto pod koła i nie zdążyłby zatrzymać ciężkiej maszyny. Do tej pory (odpukać) udawało mu się w porę wyhamować. Ma dobry refleks i jednak sporo szczęścia.

Codzienny stres niektórzy odreagowują jednym (i więcej) kieliszkiem wódki. Alkoholizm wśród kolejarzy to temat tabu. To małe ok. czternastotysięczne środowisko. Lepiej głośno o tym nie wspominać, żeby nie podpaść kolegom.

Moc mówi, że na wódkę szkoda zdrowia.  – W wolnych chwilach dłubię w modelach pociągów. Gdyby człowiek nie miał czegoś swojego, pasji to by zbzikował - uważa. Wyjmuje telefon i pokazuje zdjęcie plastikowego cacka. Ostatni model, który złożył. Ma ich już całą kolekcję – dwieście modeli - lokomotywy, wagony. Ich składanie wymaga czasu i skupienia. To pozwala oderwać się od natrętnych myśli.

Od małego chciał jeździć. Albo samochód, albo pociąg. Zdecydował się na to drugie. – Uwielbiam ten ruch, na trasie, mimo, że znam ją jak własną kieszeń, ciągle coś się dzieje. To taka frajda, że nie wyobrażam sobie życia bez tego. Gdy za długo nie siedzę w lokomotywie, brakuje mi jej – kolejarz uśmiecha się delikatnie.

Katarzyna Hejna