Migalski: miałem być kandydatem na prezydenta, a mam 2 proc. poparcia

Migalski: miałem być kandydatem na prezydenta, a mam 2 proc. poparcia

Dodano:   /  Zmieniono: 
Marek Migalski (fot. Aleksander Majdański / Newspix.pl) Źródło:Newspix.pl
- Oni o świcie, przy obiedzie i wieczorem zdradzają Lecha Kaczyńskiego – powiedział o posłach PiS europoseł PJN Marek Migalski w rozmowie z Wprost.pl. Przyznał, że w polityce układa mu się średnio.
Jakub Lewandowski: Czemu mają służyć ostatnie kontrowersyjne wpisy na pańskim blogu? Czy to próba zwrócenia na siebie uwagi, czy może szykuje pan jakąś polityczną woltę?

Marek Migalski: Nie, polityczna wolta się nie szykuje. Każdy z wpisów miał osobną przyczynę. Jeśli pan pyta o wpis pt. "O tym, kogo mam w dupie" to chciałem nim zwrócić uwagę dziennikarzy na to, co robię jako polityk, a nie na to, co piszę na blogu.

Na przykład ostatnio napisałem sążniste sprawozdanie ze swojej działalności. I w mediach oczywiście nie było o tym nic, a komentarzy internautów było kilka czy kilkanaście i to w dodatku zupełnie niezwiązanych z tematem. To pokazuje mechanizm, który próbowałem w  tym wpisie obnażyć. Trzeba napisać "dupa", żeby do mnie – na przykład – zadzwonił "Wprost". Inna przyczyna była przy wpisie dotyczącym tzw. obiadu smoleńskiego…

Właśnie. Z jednej strony atakuje pan środowiska prawicowe, pisząc, że posłowie PiS tuż po katastrofie smoleńskiej poszli na obiad, z drugiej jasno daje do zrozumienia, chociażby wpisem o "amerykańskim Grodzkim", że nie zmienił pan konserwatywnych poglądów. O co chodzi?

Przez dziennikarzy został wyciągnięty tylko ten nieszczęsny obiad, natomiast ja starałem się udowodnić, że są to ludzie, którzy rezerwują sobie prawo do oceny kto jest moralny, a kto nie. Jarosław Kaczyński przy okazji Euro 2012 czy PiS-owcy jedzący obiad zamiast biec na miejsce katastrofy wykazali się hipokryzją. Z jednej strony mają pełne usta zapewnień, że to właśnie oni są dziedzicami Lecha Kaczyńskiego, a z drugiej, kiedy przychodzi co do czego, to nagle się okazuje, że oni o świcie, przy obiedzie i wieczorem zdradzili Lecha Kaczyńskiego.

Czy próbuje pan mianować się jedynym prawowitym kontynuatorem polityki Lecha Kaczyńskiego? Czy naprawdę uważa pan, że ma na to większe szanse niż jego brat?

Nie mam do tego żadnego prawa, ponieważ funkcjonują w życiu publicznym ludzie, którzy przy nim  byli o wiele dłużej.  Lecha Kaczyńskiego widziałem zaledwie dwa razy w życiu i gdybym teraz rezerwował sobie prawo do bycia depozytariuszem jego dziedzictwa i myśli politycznej, uprawiałbym absolutną gaskonadę, czyli byłbym bez zmysłów.

Nie ma nikogo, kto mógłby być strażnikiem dziedzictwa Lecha. Do tego dziedzictwa mają prawo wszyscy ci, którzy tego chcą i którzy wówczas, kiedy żył, ale też dzisiaj, w dwa lata po jego śmierci, robią, mówią i zachowują się tak, jak on by sobie tego życzył.

Nie tyle rezerwuję sobie prawo do bycia tym dziedzicem, co pokazuję, że po pierwsze ci, którzy sami sobie uzurpują to prawo, zdradzają jego dziedzictwo. Uważam, że ono powinno być dostępne dla wszystkich, którzy w jakiejś części tego, co robił i myślał Lech Kaczyński, się odnajdują.

Za dwa lata będą wybory do Parlamentu Europejskiego. Planuje pan wystartować? I z listy jakiej partii? PJN? Czy może transfer?

Prawdopodobnie będę startował i to z list PJN. Dlatego, że głęboko wierzę, że czas nam sprzyja. Myślę, że te następne dwa lata będą się charakteryzować dalszym spadkiem zaufania do PO i brakiem wzrostu poparcia dla PiS. Coraz więcej wyborców Platformy ma prawo do frustracji i  niezadowolenia. Mogą zwyczajnie być wkurzeni.

Mam nadzieję, że wyborcy konserwatywni światopoglądowo a liberalni ekonomicznie dostrzegą, że nie można w dalszym ciągu dawać szansy Platformie, która zawiodła wszystkie ich nadzieje. Myślę, że nie przerzucą tego głosu na PiS, bo z psychologicznego i politycznego punktu widzenia wydaje się to niemożliwe. 

Nie powinni też przerzucić zaufania na Ruch Palikota, bo ten na to nie zasługuje. Mam więc nadzieję, że ci rozczarowani, wkurzeni i zirytowani będą szukać jakiegoś innego podmiotu, który będzie godny ich zaufania i mam nadzieję, że to będzie PJN. Te dwa lata musimy – jako partia – poświęcić na to, żeby wyborcy zaczęli nas postrzegać jako alternatywę.

A  nie myśli pan o tym, żeby rzucić politykę i wrócić do politologii albo spróbować kariery jako bloger?

Karierę jako bloger ciągle kontynuuję. O tym właśnie rozmawiamy. A po drugie to wyborcy będą decydować o tym, czy wracam na uniwersytet, czy nie. Chcę zostać w polityce. Przez najbliższe dwa lata na pewno, bo za to płacą mi podatnicy. Nie za to, żebym był komentatorem ani blogerem, tylko właśnie politykiem. I z tego im się spowiadam systematycznie co roku. To, co się stanie za dwa lata, jest oczywiście w rękach wyborców. Ja nie będę bardzo cierpiał [jeśli się nie dostanę do PE – red.]. Bardzo lubiłem pracę na uczelni. Tajny współpracownik Służb Bezpieczeństwa, pan Jan Iwanek, który był dyrektorem mojego Instytutu, przestał nim być, więc tym łatwiej będę mógł tam wrócić.

Jak się pan odnajduje w aktualnej sytuacji politycznej?

Jestem szczęśliwym człowiekiem. Robię dzisiaj to, co lubię i to w czym – jak uważam – jestem niezły. Gdyby się jednak okazało, żeby wyborcy będą innego zdania, wrócę do czegoś, co jeszcze bardziej lubię i jeszcze lepiej wykonuję. Uważam, że byłem lepszym komentatorem i naukowcem niż jestem politykiem. Jako komentator byłem jednym z najbardziej cenionych, najbardziej "hot". Natomiast w polityce układa mi się średnio. Zaczynałem od tego, że miałem być kandydatem na prezydenta z ramienia PiS w 2015 r. – był taki wywiad z Jarosławem Kaczyńskim, który to sugerował – a dzisiaj jestem wiceprezesem partii, która ma 2 proc. poparcia społecznego.

Ale  jestem w polityce dopiero trzy lata, czyli jest to niewielki staż. Wierzę w swoją szczęśliwą gwiazdę i w to, że przyszłość będzie należeć do mojego środowiska politycznego. Walczymy o przeżycie i naszą przyszłość. Jak się uda i wyborcy nam zaufają to  będę szczęśliwy. Mam więc powody do tego, żeby się uśmiechać.